Quantcast
Channel: Przeplatane kolorami - DIY - DOM - WNĘTRZA - WARSZTATY
Viewing all 354 articles
Browse latest View live

Tablica korkowa z korków od wina chrobotka reniferowego.

$
0
0
Wraz z nowym rokiem wracam do formy i już nie mogę się doczekać, kiedy pokażę Wam wszystkie kreatywne pomysły i projekty, które udało mi się ostatnio zrealizować. 

Jednym z nich jest tablica - przypominajka zrobiona ze starej deski, korków od wina i chrobotka reniferowego. Korkowych tablic i tabliczek tego typu, najczęściej zrobionych wewnątrz ramki od zdjęć - jest mnóstwo. Niektóre zwróciły moją uwagę, ale wszystkie były podobne i brakowało im czegoś oryginalnego, postanowiłam więc stworzyć własną wersję. 

Pomysł doczekał się realizacji, gdy znalazłam na biedronkowej wyprzedaży pinezki - flamingi. Urzekły mnie i wiedziałam, że będę chciała nie tylko ich używać, ale także je eksponować. A co nadaje się do tego lepiej niż tablica korkowa?

Wykonanie takiej tablicy jest bardzo proste, a wielkość, kształt i końcowy efekt - zależny wyłącznie od naszej wyobraźni.

TABLICA KORKOWA DIY- CZEGO POTRZEBUJEMY?

deska do krojenia (zamiennie może to być ramka do zdjęć) - u mnie już nieco podniszczona i z wyciętym serduszkiem

korki od wina - ilość zależna od wielkości deski

chrobotek reniferowy - czasem sprzedawany pod błędna nazwą "mech preparowany"

pistolet z klejem na gorąco

ostry nóż


Zaczynamy od dokładnego umycia, odtłuszczenia i osuszenia deski - to szczególnie ważne, gdy była już wcześniej używana. 


Na niej lub obok - przygotowujemy korki do naklejenia. Najłatwiej i najprzyjemniej - wykorzystać te z dobrych win wypitych z przyjaciółmi ;) Jeśli z różnych przyczyn nie wchodzi to w grę - kupicie je w paczkach po 10, 20, 50 czy 100 sztuk w sklepach z akcesoriami winiarskimi (100 szt. to koszt ok. 22 zł).

Korki nie muszą być jednakowej długości - i tak będziemy je ciąć na plasterki. Ważne tylko, by miały podobna średnicę.

U mnie deska powstała jako uzupełnienie przepięknych złotych pinezek;)

Grubość korkowych plasterków dopasowujemy do długości pinezek.

Ostrym nożem tniemy korki na plasterki


Nóż musi być bardzo ostry - zapobiegnie to kruszeniu się korka.


Kiedy już przygotujemy dużo plasterków, bez kleju ułóżmy je na desce, by stworzyć jak najciekawszy i odpowiadający naszym potrzebom wzór. "Na sucho" o wiele łatwiej wprowadzić poprawki, niż później męczyć się z odrywaniem już przyklejonego korka. 

Pierwsze ułożenie nie przypadło mi do gustu...

...natomiast przy drugim od razu wiedziałam, że to strzał w dziesiątkę :)

Kiedy już wiem, jaki układ nam odpowiada - możemy zacząć przyklejanie.

Zauważyłam, że w przypadku kleju na gorąco - najmocniej trzyma ten, który kupimy w postaci białych półprzezroczystych pałeczek - ten z odcieniem żółtego zwykle bywa słabszy.


Nie musimy się przyjmować, jeśli odrobina kleju gdzieś wypłynie - finalnie nie będzie tego widać.

Przyklejamy kolejne rzędy według zaplanowanego wcześniej wzoru.




Kiedy już przykleimy wszystkie korkowe plasterki - puste miejsca między nimi wypełniamy chrobotkiem, także przyklejając go klejem na gorąco.




Korek i chrobotek według mnie świetnie do siebie pasują :)

A tak prezentuje się moja gotowa tablica w nowej kuchni - ja także już niebawem zobaczycie:)

Jak podoba się Wam efekt końcowy?
Macie na swoim koncie podobne projekty z wykorzystaniem korka bądź chrobotka?




Prezent na Dzień Babci - obrazek 3D z jelonkiem.

$
0
0
Już tylko kilka dni zostało do Dnia Babci i Dziadka - szczęśliwi ci z nas, którzy wciąż mają ich obok siebie. Mi jest to dane i każdego dnia czuje wdzięczność - moi Dziadkowie to najmilsi ludzie, jakich znam.

Ponieważ należą do ludzi, którzy "niczego nie potrzebują, bo wszystko juz mają" - najczęściej prezentami są u nas wielkie paczki słodyczy (Dziadek wprost uwielbia), kosmetyki (Babcia wciąż uważa, że "w jej wieku" po prostu nie wypada samej sobie kupować poprawiaczy urody, choć obdarowana - chętnie je stosuje) lub swetry z miękkiej i ciepłej wełny.

I wszystko pięknie, ale troszkę to już oklepane, dlatego zawsze staram się przygotować jakiś dodatkowy drobiazg, w czym często dzielnie pomaga Kornelka.

Tym razem padło na obrazek w konwencji 3D - jelonka w ramce.


OBRAZEK 3D Z JELONKIEM I CHROBOTKIEM - CZEGO POTRZEBUJEMY?

prosta ramka - drewniana lub z tworzywa

samoprzylepne półperełki na taśmie

chrobotek reniferowy

pistolet z klejem na gorąco

jelonek - u mnie styropianowa zawieszka choinkowa pokryta brokatem

Z ramki wyjmujemy tylną część i szybkę/pleksi.

Zaczynając od wewnętrznej strony - zaczynamy przyklejanie półperełek na taśmie - są świetnym materiałem do DIY, z kolorowych stworzyłam np. LAMPION W STYLU BOHO.


Przyklejając kolejne rzędy, staramy się, by między perełkami nie tworzyły się nieestetyczne przerwy.

Myślę, że dobrym pomysłem byłoby także obklejenie boków ramki, niestety nie miałam już więcej czarnych perełek (do kupienia np. w KIKu - chyba muszę się wybrać;).

Po obklejeniu całej ramki, do środka wkładamy tylna płytkę - u mnie z podpórką do postawienia.


Na spodnią część jelonka nanosimy klej na gorąco - wcześniej możemy ją nieco przeszlifować, np. pilniczkiem do paznokci, by całość lepiej się trzymała. Nie żałujmy kleju - jeśli coś wypłynie, i tak przykryjemy to chrobotkiem i będzie niewidoczne.

Jelonka przyklejamy na na środku, mocno dociskając.


Przestrzeń wewnątrz ramki a wokół jelonka - wypełniamy chrobotkiem, także przyklejając go z użyciem kleju na gorąco.


I gotowe:)
Jak ocenicie całość?

Fabric yarn, czyli jak zrobić "włóczkę" ze starych obrusów, pościeli, tkanin.

$
0
0
Ha! Jestem nieco przewrotna, bo na zachętę uchylam rąbka tajemnicy i pokazuję moją nową kuchnię, podczas gdy dziś nie ona jest bohaterka dnia ;) 

Co w takim razie?

FABRIC YARN - recyklingowa "włóczka", świetna do szydełkowanie czy robienia na drutach, a wykonana z tkanin, którym chcemy dać nowe życie i przeznaczenie.

Jakiś czas temu pokazywałam Wam, jak zrobić jedną z jej odmian - T-shirt yarn, czyli bawełnianą włóczkę z tkanin z dodatkiem elastanu - np. starych koszulek czy legginsów.

Dziś - pora na włóczkę z tkanin nieelastycznych - sprawdzą się tu wszelkie stare, poprzecierane czy spłowiałe zasłony, poszwy na pościel czy prześcieradła.

Zrobienie własnej recyklingowej włóczki jest - jak zawsze u mnie - dziecinne proste, a możliwości spore - u mnie posłużyła ostatnio do zrobienia dużej osłonki na donice - zamieszkała w niej jedna z monster i średni zamioculcas - oczywiście w kuchni, żeby nie było, że tylko jako przynętę ją wykorzystuję ;)

Moja osłonka ze względu na spory rozmiar spokojnie zasługuje tez na miano tekstylnego kosza - i w tej roli tez świetnie by się sprawdziła, służąc do przechowywania włóczek, dziecięcych zabawek czy innych przydasiów.


Materiał, który wykorzystałam, to poliester - właściwie jego zalety były dwie - przyzwoity kolor i fakt, że miałam go bardzo dużo - 6,5 x 1,5 m, czyli prawie 10 metrów kwadratowych. Dlaczego nie wykorzystałam go inaczej? Przede wszystkim dlatego, że był odpadem produkcyjnym - po całości zdarzały się miejsca niezadrukowane, co nie wyglądało estetycznie.

Tyle tytułem wstępu, teraz przejdźmy do rzeczy:)

Jak zrobić fabric yarn?

Potrzebny będzie materiał, który chcemy przerobić na włóczkę i nożyczki.

Materiał nacinamy w równych odstępach - swój odmierzałam bez linijki, jedynie kierując się wzorem, odstępy wynoszą około 2 centymetrów - i to jest szerokość naszej włóczki.

Po takim nacięciu, większość nieelastycznych tkanin bez problemu da się na rwać na pasy - u mnie nie było z tym najmniejszego problemu. W przeciwnym razie - musimy pociąć go jak najostrzejszymi nożyczkami.

Za mną sporo darcia - wyszło mi aż 75 pasków, po 6,5 metra każdy, zatem miałam do dyspozycji niemal 500 metrów (dokładnie 487,5) fabric yarn - a to już sporo.

Paski możemy ze sobą zszywać (bardziej czasochłonne, choć estetyczniejsze rozwiązanie) lub związywać, którą to opcję sama wybrałam.

W miarę ich łączenia - wszystkie zwijamy w kłębek.

Przy dzierganiu osłonki/koszyka - podstawa jest szydełkowy okrąg ze słupków - jak go wykonać, przeczytacie tu -> JAK ZROBIĆ OKRĄGŁĄ PODKŁADKĘ ZE SZNURKA

Skończoną, kładziemy prawą stroną do góry i wbijając za każdym razem szydełko tylko w wewnętrzną część oczek słupków z ostatniego okrążenia naszej podkładki/podstawy. Zaczynamy od dwóch oczek łańcuszka, zastępujących pierwszy półsłupek pierwszego rzędu, w każdym kolejnym oczku przerabiamy półsłupki - po skończeniu pierwszego rzędy nie łączymy ostatniego oczka z pierwszym, tylko zaczynamy przerabianie po okręgu ("na ślimaka") - pozwoli to uniknąć powstania nieestetycznego miejsca łączenia.


Przyznam, że trochę wyszłam z wprawy i na początku szło mi dość wolno, ale szybko zaczęło być widać efekty:)


Rośliny świetnie się wpasowały (dwie spore doniczki) w nową osłonkę, zapewne dzięki jej słusznym rozmiarom (średnica 40 cm, wysokość 45 cm.)


Nie wiem, jak Wam, ale mi się podoba i myślę, że będzie tez dość praktyczna. Cieszę się, że wykorzystałam zalegający od kilku at w szafie materiał - Wam także polecam podobne czystki ;)

Teraz uciekam - post rozpoczynający cykl kuchenno-remontowy sam się nie napisze, a choć i tak jest już długaśny - końca jakoś nie widać ;)

Haftowany liść monstery - obrazek w tamborku.

$
0
0
Podobają mi się tamborki, zachwycam się te możliwościami, jakie w nich drzemią. Od ponad roku nasz przedpokój ozdabia ścienna galeria z tamborków (KLIK). Zajrzyjcie, bo już niedługo będzie można oglądać ją wyłącznie na zdjęciach;)

Z tamborków jednak nie rezygnuję - bo lubię, a po części tez dlatego, że w pracowni mam nimi wypełnione spore pudło.

Za mną dwa ciężkie tygodnie walki z bólem - przypałętało mi się nie tylko ostre zapalenia zatok, ale i zapalenie ucha. Kiedy akurat nie wyłam z bólu, ani nie spałam - przyznaję, niewiele było takich momentów - starałam się przygotować kilka nowych dekoracji - w tym tygodniu znikną te bożonarodzeniowe, będę więc musiała wypełnić przestrzeń po nich.

Pomyślałam więc o tamborkach - a przy okazji o jednym z moich ulubionych motywów, czyli liściu monstery;)

Wśród mojej ROŚLINNEJ DŻUNGLI, Monstera deliciosa zajmuje poczesne miejsce. Wbrew pozorom, DOMOWA UPRAWA MONSTERY wcale nie jest trudna - kliknijcie TU, gdzie zdradzam jej sekrety ;)

Na koncie mam już AKWARELOWY PLAKAT Z LIŚCIEM MONSTERY, ozdobną PATERĘ W KSZTAŁCIE LIŚCIA z glinki samoutwardzalnej czy nie mniej uroczy MAKRAMOWY LIŚĆ (Polecam! Nieskromnie powiem, że ta forma makramy po prostu zachwyca!)

Tym razem musiałam sobie znaleźć taka formę artystycznego wyrazu, którą dałoby się praktykować półleżąc, dlatego od razu pomyślałam o hafcie.

Bądźmy szczerzy - mistrzynią nie jestem, ale pierwszy tamborek trzymałam w ręku w wieku niespełna sześciu lat i nawet równe mi te łańcuszki wychodziły, więc mniej więcej wiem, co to mulina i do czego służy igła. To sprawia, że jestem też bardziej świadoma własnych błędów, ale uznajmy to za nieistotny szczegół ;)

Wyjaśniwszy powyższe, muszę jeszcze raz podkreślić - artystka-hafciarka ze mnie żadna, a braki nadrabiam zaangażowaniem - wszak nie zawsze musimy być we wszystkim najlepsi, a zrobione jest lepsze od idealnego, prawda?

Po przydługim wstępie - możemy zabrać się do pracy :)

Co będzie nam potrzebne?

tamborek

materiał/kanwa (ja akurat pod ręką miałam taką do haftu krzyżykowego, ale wygodniej będzie się Wam pracowało z tkanina o gęstym splocie)

mulina bawełniana

igła

kartka papieru do narysowania wzoru

ołówek

kalka lub nożyczki

Jak widać wyżej, zaczęłam od naszkicowania kilku próbnych kształtów liści. Jakoś żaden nie przypadł mi do gustu, spróbowałam więc inaczej - postanowiłam narysować go na karteczce wielkością dopasowanej do tamborka.

Niech Was to rysowanie nie zniechęca - nie ma potrzeby demonizowania ;) Rysując cokolwiek, najpierw spójrzmy na dany przedmiot tak, by wpisać go w najprostszy znany nam kształt - w przypadku liścia monstery jest nim... serce.

Mając ogólny zarys, w kolejnym kroku wystarczy dodać charakterystyczne dla liścia monstery wycięcia...

...a w następnym - dziury.

Teraz mamy dwie możliwości - albo przekopiować wzór na tkaninę z użyciem kalki, albo wyciąć nasz liść i posłużyć się nim jak szablonem. Ponieważ ani mi w głowie było szukanie kalki - skorzystałam z prostszej opcji ;)

Po wycięciu uznałam, że wybrany pierwotnie rozmiar tamborka jest zbyt mały, zamieniłam go więc na nieco większy.


Kładąc tamborek na tkaninie, udało mi się wybrać idealne miejsce dla mojego listka...

...mogłam go więc odrysować...

...a także wyznaczyć środkową oś i zaznaczyć miejsca na dziury w liściu.

Później wystarczyło już tylko zamocować materiał na tamborku...

...i rozpocząć haftowanie:)

Jak wspomniałam - nie jest idealnie i idealnie być nie musi, ważne, by pamiętać o w miarę równym wypełnianiu wzoru:



Jak widać, na początku skupiłam się na wypełnianiu wzoru w najprostszy możliwy sposób i dopiero później przeszłam do trudniejszych fragmentów wokół zaplanowanych dziur w liściu.


Po skończeniu pierwszej połowy, zabrałam się za drugą:

I gotowe - proste, prawda?

Na koniec wystarczy obciąć nadmiar materiału i nasz haftowany obrazek skończony - tamborek świetnie sprawdzi się przy nim wroli ramki.

A jak Wy wykorzystalibyście taki haft?

Remont kuchni - od czego zacząć?

$
0
0
Do remontu kuchni przymierzałam się ponad 4 lata. Ci z Was, którzy śledzą mnie na instastories już wiedzą - to wyzwanie nareszcie za nami.

Długo dojrzewaliśmy do decyzji, jak docelowo powinna wyglądać nasza wymarzona kuchnia i kiedy powinniśmy ten remont zacząć. Specyfika prowadzonej przeze mnie działalności sprawia, że wiosna i lato są najbardziej intensywne w jej głównej części, natomiast zleceń związanych stricte z blogiem mam najwięcej w końcówce roku - to też znacznie ogranicza pole do popisu.

Po długim namyśle padło na połowę września - po cichu liczyliśmy, że całość potrwa około 8-10 tygodni. Dlaczego tak długo? Dlatego, że wszystko postanowiliśmy zrobić sami ;)

Ostatnie założenie udało nam się zrealizować w około 95 procentach - w trakcie remontu konieczna okazała się pomoc hydraulika i elektryka.

Ostatecznie remont trwał niemal 15 tygodni - brzmi strasznie, ale wynika to głownie z tego, że większość prac toczyła się po pracy i nocami, zdarzały się też 2-3 dniowe przerwy na choroby, wyjazdy, ogólną niemoc czy "mam wszystkiego dość, pierdzielę ten remont!". Gotowaliśmy na turystycznej dwupalnikowej kuchence elektrycznej (jedna padła po miesiącu), a funkcję zmywarki pełnił łazienkowy zlew i usytuowany na pralce ociekacz - i to właściwie dwie najgorsze niedogodności, poza oczywiście ogólnym około remontowym rozgardiaszem.

Pomysł i pierwszy projekt powstał na początku maja, meble i AGD kupiliśmy pod koniec lipca - przyjechały w połowie sierpnia. Na początku września kupiliśmy wszystkie potrzebne materiały budowlane i zamówiliśmy lodówkę - ostatecznie przyjechała po niemal dwóch tygodniach i wtedy można było zaczynać.

To niemal wszystko tytułem wstępu ;)

Od początku wiedzieliśmy, że z remontowych zmagań powstanie na blogu cykl postów poświęconych naszym prywatnym kuchennym rewolucjom - dzisiejszy to swoista inauguracja.


REMONT KUCHNI - OD CZEGO ZACZĄĆ?

1. Określ, czego chcesz - brzmi jak banał, ale z perspektywy czasu widzę, jak bardzo to ważne.

Gdybyśmy remont kuchni zrobili cztery lata temu - najprawdopodobniej królowałoby przesłodzone shabby, na które dziś patrzę z delikatnym uśmiechem politowania - przede wszystkim dla swojego gustu wcale nie tak dawno temu. Uratowało nas to, że miałam wątpliwości, które powstrzymały nas wtedy od ostatecznej decyzji.

Jaki styl mebli i wnętrz podoba Ci się najbardziej - nowoczesny, klasyczny czy może rustykalny? To pytanie jest świetnym punktem wyjścia dla dalszych planów.

To też dobry moment na decyzję - czy decydujesz się na kupno gotowych mebli, czy wolisz powierzyć zrobienie ich na wymiar stolarzowi.

2. Dokładnie wymierz pomieszczenie - w przypadku decyzji o zakupie gotowych mebli - czasem już centymetr czy dwa mogą mieć ogromne znaczenie.

Nasza kuchnia ma dość nietypowy kształt bardzo długiego - 682 cm - i względnie wąskiego - 212 cm - prostokąta. W połowie kuchni znajduje się dwumetrowy portal - wejście do salonu, metr dalej - drugi, o połowę mniejszy wykusz ze skosem.

Do kształtu kuchni dopasowujemy ustawienia mebli - u nas idealne okazało się ustawienie w wydłużoną literę "L".

3. Zastanów się, czy są sprzęty i rozwiązania, na których szczególnie Ci zależy. U nas lista była spora ;)

* lodówka side by side - zależało nam przede wszystkim na dużej zamrażarce i kostkarce z dyspenserem wody.

* pojemna zmywarka - obywałam się bez niej trzy lata i to o trzy za dużo.

* piekarnik i kuchenka mikrofalowa w zabudowie, w tzw. słupku - podczas przygotowywania świątecznych potraw utwierdziłam się w przekonaniu, że wyższe niż standardowe - pod płytą - usytuowanie piekarnika to maksimum wygody, zwłaszcza przy wyciąganiu ciężkich i gorących blach z pieczonymi mięsami lub ciastami w kąpieli wodnej.

* proste białe płytki - wybraliśmy cegiełkę Tamoe z Paradyża.

* duży jednokomorowy zlew - pod żadnym pozorem nie taki narożnikowy - męczyłam się z nim 6 lat, a trzy ostatnie z ręcznym zmywaniem były masakrą dla kręgosłupa.

* w dolnych szafkach - wyłącznie szuflady.

* wewnętrzne oświetlenie części szuflad - tych z najczęściej używanymi "przydasiami".

* wszystkie (poza okapową) górne szafki przeszklone.

* w górnych szafkach - oświetlenie pod szafkowe i wewnątrz szafkowe - z pilotem.

* drewniany blat - tu co prawda mam mieszane uczucia, bo to, co Ikea sprzedaje jako "drewniane blaty", jest mocno dyskusyjne, ale na razie pozostaniemy przy takim rozwiązaniu ;)

* usytuowanie blatu roboczego wyżej niż dotąd - do tej pory miałam standardowe 88 cm. Nie jestem szczególnie wysoka - mam 168 cm wzrostu, ale było to dla mnie nieco za nisko. Teraz mam 92 cm (91,8) - i jest idealnie.

* stonowany/neutralny kolor mebli - choć uwielbiam kolory, postanowiłam postawić na prostą bazę - nawet za cenę jej pozornej "nudy". Pierwotny plan zakładał szarość, ale Marcin przekonał mnie do bieli (choć to właściwie kremowy).

* białe ściany - także traktowane jako świetna baza dla przyszłych aranżacji.

* mocny akcent kolorystyczny - u nas w postaci sufitu.

* pojemniki ułatwiające segregację śmieci - w wysuwanej szufladzie.

* wyspa kuchenna - tu - ze względu na wspomniany wyżej nietypowy kształt kuchni - obawiałam się, że możemy mieć problem z realizacją. Kto jednak powiedział, że wyspa musi stać na środku? Naszą mamy pod oknem, bez problemu można ją przesunąć w dowolne miejsce, rozważamy też niewielkie jej podniesienie poprzez zamontowanie kółek z blokadą. 

* elementy sztukaterii - listwy przysufitowe i rozety przy lampach.

* niewielki okap pod szafkowy lub wewnątrz szafkowy.

* wysuwane kontakty nablatowe.


* pralka poza kuchnią - po zeszłorocznym wypadku z wybuchem pralki, do dziś mam napady paniki podczas wirowania i o wiele bezpieczniej czuje się, gdy jest zamknięta w łazience.

* miejsce na rośliny.


Udało nam się wszystkie powyższe punkty zrealizować :)


4. Określ, jakie prace chcecie / potraficie / decydujecie się zrobić samodzielnie - u nas był to skok na głęboką wodę, ale poza modernizacją instalacji hydraulicznej i elektrycznej (poprzedni właściciel zostawił nam niesamowite "kwiatki" m.in. w postaci podwójnych rur niemal do wszystkiego i podwójnych puszek przy kontaktach) - Marcin wszystko zrobił sam - pod moim światłym kierownictwem.

Co trzeba wziąć pod uwagę?

- spakowanie i zabezpieczenie wyposażenia starej kuchni - u nas potrzebne było trzydzieści dużych kartonów.

- demontaż starej kuchni - jeśli idzie do wyrzucenia, niezbędny może okazać się kontener lub czatowanie na dzień wywózki gabarytów, można też komuś ją podarować lub wystawić na olx za mniej lub bardziej symboliczną kwotę (tak zrobiliśmy, co oszczędziło nam też problemu z jej wynoszeniem;)

- skucie starych płytek - konieczne jest wynajęcie kontenera na gruz, ceny bywają bardzo różne, warto spytać w kilku miejscach (pierwsza cena, jaką usłyszałam, to 108 zł za dzień lub 600 za tydzień, natomiast już w drugiej firmie zaproponowano mi ten sam rozmiar kontenera w cenie 100 zł za tydzień). Warto poinformować spółdzielnię / administratora budynku o planowanym remoncie i poprosić o wskazanie najlepszego miejsca na ustawienie kontenera, w dobrym tonie będzie tez poinformowanie sąsiadów o terminie, w którym wykonywane będą najgłośniejsze prace.

- jeśli tynki przy skuwaniu (zwłaszcza starszych płytek) odchodziły razem z płytkami - trzeba wyrównać dziury i ubytki - używaliśmy goldbandu.

- naprawa pęknięć / ubytków w suficie i ścianach.

- szpachlowanie i szlifowanie sufitu oraz ścian.

- położenie płytek,

- montaż gniazdek elektrycznych,

- gruntowanie,

- malowanie,

- montaż sztukaterii, listew przysufitowych i przypodłogowych,

- montaż mebli i AGD (do podłączenia płyty indukcyjnej konieczny jest elektryk z uprawnieniami, który wypełnia stosowne miejsce w karcie gwarancyjnej).

5. Jeśli decydujecie się na samodzielne remontowanie - stwórzcie SZCZEGÓŁOWĄ LISTĘ wszystkich potrzebnych elementów - począwszy od folii i taśm malarskich, a na AGD skończywszy - pozwoli to na uniknięcie niespodzianek w postaci wydatków niby drobnych, ale sumarycznie składających się na sporą kwotę.
6. Jeśli zdecydujecie się na zlecenie komuś remontu - warto szukać firm / fachowców z polecenia i to kilka miesięcy przed planowanym terminem remontu - najlepsi mają często terminy zaklepane na rok (lub więcej) do przodu. Pamiętajcie - umowa, najlepiej pisemna - to absolutna podstawa.

Określcie w niej:

- kto dokładnie jest wykonawcą (czy prowadzi zarejestrowaną działalność gospodarczą, gdzie mieści się siedziba firmy), nie zgadzajcie się na zapisy o możliwości zlecenia prac podwykonawcom - zwłaszcza bez Waszej zgody i ewentualnego zapoznania się z pracami takich osób (jeśli wyrazicie zgodę na podwykonawstwo).

- jaki sposób kontaktu ustalacie - tu absolutne minimum to podanie numerów telefonów, które w określonych godzinach powinny być zawsze osiągalne, przydatne może się także okazać podanie maila.

- w jakiej formie ustalacie zgodę na ewentualne zmiany projektu czy kosztu lub zakresu prac - oczywiście ustalenia ustne są tak samo ważne i wiążące, ale najbezpieczniejsza jest zawsze forma pisemna z podpisami oby stron.

- w jakim terminie remont ma być przeprowadzony, czy za opóźnienia w terminie realizacji przewidziane są kary bądź np. upusty.

- jaki jest DOKŁADNY zakres, technika i wycena poszczególnych prac. 

- określcie ilość ewentualnych poprawek, które po Waszych zastrzeżeniach zobowiązany jest zrobić wykonawca.

- jasno określcie, ile i jakie materiały zapewnia każda ze stron - jeśli np. macie płacić za wszelkie pędzle czy wałki, o droższych rzeczach nie wspominając - powinny później zostać u Was.

- sposób zapłaty - czy godzicie się na zaliczki, wypłatę w transzach - oraz formę - tu polecam przelew z dokładnym opisem w tytule - za co i komu płacicie.

Już w następnym kuchennym wpisie zobaczycie moje ulubione zestawienie "before and after" i przeczytacie o pierwszym etapie właściwych prac, czyli totalnej demolce ;)







Razem w świecie gier - dlaczego warto grać w planszówki (nie tylko) podczas ferii?

$
0
0
Stało się i nadszedł ten długo wyczekiwany moment - ferie.

Lubuskie w tym roku w pierwszej turze, więc nawet nie zdążyliśmy się zbytnio zniecierpliwić.

Zaczęły się i... klops.

Najpierw pochorowała się Kornelia, dwa dni później już ja leżałam z gorączką. I choć Młodej dość szybko przeszło, to u mnie było coraz gorzej - zapowiadało się na nieprzyjemne, ale "niewinne" przeziębienie, a skończyło na ostrym zapaleniu zatok i ucha środkowego. Oszczędzę Wam wszystkich bolesnych i glutowatych szczegółów, powiem tylko, że wciąż niemal nie słyszę na prawe ucho, od leków lekko świecę, a dziennie zużywam kartonik chusteczek. 

Jakieś plusy? Nie bardzo, choć wszystko wskazuje na to, że jednak nie zarażam - cóż, cieszmy się z małych rzeczy. Chociaż... Wiem jedno - już tydzień takich hardcorowych ferii z ciekawską sześciolatką, której buzia się nie zamyka jakieś 12-14 godzin z rzędu, wystarczy, by stwierdzić "mam tę MOC" i mogę wszystko. Serio.

Tego możecie nie wiedzieć, ale Gorzów ma niezwykle ciekawe położenie geograficzne -niczym Rzym na siedmiu wzgórzach - i może dlatego omijają nas ulewy czy powodzie, nie cierpimy też z powodu suszy, ale jest i minus - od kilku lat zima niemal o nas zapomina.

Kiedy więc dogorywasz, a na zewnątrz siąpi niczym na przedwiośniu, względnie - niespodziewanie chwyta mróz, ale śniegu wciąż brak - nie masz wyboru i musisz znaleźć domowe sposoby na rozerwanie potomstwa (byle nie w strzępy;) ).


FERIE ZIMOWE - JAK CIEKAWIE SPĘDZIĆ CZAS Z DZIECKIEM?

Ambitny plan zakładał tydzień kreatywny, ale - o dziwo! - nasze zwykle aż kipiące od artystycznych zapędów dziecko nagle stwierdziło, że... nie ma weny i tak w ogóle, to ona się nudzi... Peszek.

Ratunek przyszedł pod postacią trzech wielkich pudeł z różnej maści grami - choć i ja, i Marcin uwielbiamy planszówki, przyznaję - tym razem kiedy tylko mogłam, szukałam dla Kornelii do grania towarzystwa innego niż własne;)


GRY - DLA KAŻDEGO, W KAŻDYM WIEKU

Jeśli chodzi o gry - nie ma uniwersalnego zestawu, który sprawdzi się dla każdego. Jeśli weźmiemy dziesięciu sześciolatków, idę o zakład, że każdemu spodoba się coś innego - podobnie będzie z dziećmi w innym wieku.

Jako rodzice inteligentnej, choć czasem niezwykle upartej dziewczynki, wiemy jedno - dziecku nie można narzucać zainteresowań - co najwyżej proponować nasze typy. 

Gry dla Kornelii kupuję niemal nałogowo i rzadko mam jakiekolwiek obiekcje, gdy poprosi o kolejną. Towarzyszą jej od lat - począwszy od momentu, gdy miała nieco ponad rok i śliniła się do serii Baby Classic - dużych, od dwu- do sześcioelementowych puzzli dla najmłodszych. Własne puzzle są świetnym wstępem do wprowadzenia dziecka w fascynujący świat planszówek.

Sami lubimy gry - w świecie, w którym duża część życia przenosi się do internetu, planszówki pozwalają żyć wolniej, spotkać się z prawdziwymi ludźmi, zjeść dobrą kolację, a gdy dzieci nocują u dziadków - napić się dobrego wina i przegadać całą noc, nierzadko zwijając się przy tym ze śmiechu. Na szczęście w SMYKU jest duży wybór gier planszowych, z czego staramy się jak najczęściej korzystać.



DLACZEGO WARTO GRAĆ Z DZIECKIEM W PLANSZÓWKI?

Będąc zagorzałą fanką, nie muszę długo zastanawiać się na argumentami, choć oczywiście najważniejszy jest jeden - BO TAK ;)

Najtrudniejsze, to spośród setek propozycji wybrać dostosowaną do wieku i zainteresowań dziecka, nauczyć się reguł, zapoznać z nimi dziecko i poświęcić nieraz długie godziny na rozgrywki, które lubią nie mieć końca. Warto, bo ten wspólnie spędzony czas jest bezcenny!
(Wybaczcie nasz piżamowy look, ale ponad tydzień przyszło nam spędzić w łóżku.)

Dzieci grające w planszówki świetnie się bawią, rozwijają i uczą - nasza ulubiona seria to "Mały Odkrywca" - niezwykle rozbudowana kolekcja, dedykowana dzieciom od 1,5 roku do 8 lat. Znajdziecie tam szeroki wachlarz propozycji od najprostszych, dzięki którym dziecko uczy się nazywać kształty czy poznaje nazwy zwierząt, po trudniejsze z nazwami zawodów czy pojazdów, aż po typowo edukacyjne, poświęcone nauce cyfr, alfabetu, posługiwania się zegarkiem czy odkrywające przed dzieckiem podstawy anatomii czy ekologii.

Gry to rozrywka wymagająca towarzystwa - potrzebujemy przynajmniej dwóch osób, a często trzech czy czterech. Tym samym rozwijają umiejętność budowania relacji, uczą współpracy, ale też pozwalają poznać zasady zdrowego współzawodnictwa, co później, najpierw w przedszkolu, a później w szkole - ma niebagatelne znaczenie.

Co prawda w przypadku dzieci niedobrze, gdy konieczne okazałoby się odrywanie ich siłą od ekranu telewizora, komputera czy telefonu, ale niezaprzeczalnym faktem jest, że planszówki to świetna alternatywa dla tych tak popularnych obecnie rozrywek - nie tylko dają wytchnienie oczom, ale przede wszystkim zmuszają do myślowego wysiłku.



PLANSZÓWKI - NASZE TYPY.

Nie jest to wyczerpująca lista, a wręcz przeciwnie - krótki wybór tych pozycji, po które w ostatnim czasie sięgamy najczęściej i do których najchętniej wracamy.

Nasz ostatni hit - zainteresowanie utrzymuje się od wigilii - to La Cucaracha - gra, w której zwabiamy elektronicznego karalucha do pułapki - tylko tyle i aż tyle. Wybierając, byłam niemal pewna, że Kornela nawet na nią nie spojrzy, bo panicznie boi się wszystkich robali, ale Marcin się uparł. I dobrze, bo teraz mało co jest w stanie przebić polowanie na karalucha ;)


"Yeti in my spaghetti" - gra, której fenomenu nie do końca jestem w stanie zrozumieć, ale ważne, że podoba się Kornelii. 
Dla mnie - podobna do bierek. Polega na ułożeniu w miseczce makaronu, a na nim - stworka Yeti. Gracze kolejno wyciągają spod niego nitki - przegrywa ten, który jako pierwszy wrzuci go do miski ;)

"Mówiące pióro - 1000 pytań" - edukacyjna gra stworzona do nauki liter, słów, liczb, ilości, kształtów i kolorów. Magiczne "mówiące" pióro prowadzi nas kolejno przez tysiąc (!!!) quizów, sygnalizując przy tym prawidłowe odpowiedzi.


"Mistakos" - gra zręcznościowa, tak często wyciągana przez Kornelię, że Marcin schował ją gdzieś w przypływie desperacji i od trzech dni nie możemy jej znaleźć - twierdzi, że nie pamięta, gdzie ją włożył ;)

O co chodzi? W naszym ulubionym wariancie - o ułożenie odwróconej piramidy z krzeseł - siedziska dotykać może tylko jedno. Punkty karne przypadają temu z graczy, którego ostatni ruch spowoduje zawalenie się całej konstrukcji, co kończy daną rundę. Kto zbierze ich najmniej - wygrywa.


"Monopoly Junior" - to oczywiście moja ulubiona gra, tylko w wersji dla najmłodszych. Mamy tu lodziarnię, sklep z zabawkami, kino, kręgielnię czy zoo - a Kornelia niby już wie, o co chodzi, jednak w rozgrywkach wciąż potrzebuje drobnej pomocy, co nieco ja zniechęca, ale po cichu liczę, że z czasem się przekona ;)

A na koniec druga w Kornelkowym rankingu "NAJ" - gra familijna  "5 sekund Junior" to aż 708 (2 x 354) pytań z dwoma poziomami trudności (żółty - łatwiejszy i czerwony - trudniejszy) - wystarczająco dużo, by gra nie znudziła się przez naprawdę długi czas i wiele rozgrywek. 



Na odpowiedź gracz ma każdorazowo tytułowe 5 sekund - czas odmierzamy czasomierzem, w którym metalowe kuleczki spadają w dół po spirali, sygnalizując jego koniec charakterystycznym dźwiękiem. 


Dużo przy tym zabawy i śmiechu, przyjemnie więc wracać często do tej gry;)

Nasze typy już znacie - a jakie są Wasze?

Któe planszówki możecie z czystym sercem polecić, a jakie Was rozczarowały?


Ciepłem otuleni, czyli kreatywne warsztaty z wełną czesankową

$
0
0
Znacie moją słabość do wełny czesankowej - to uczucie głębokie i prawdziwe, które trwa mimo znajomości wszystkich jej wad. Zresztą - czy nie taka właśnie powinna być miłość?

Zwłaszcza jesienią i zimą, gdy przeziębienie i inne choróbska nieraz długo nie chcą odpuścić, lubię otulać się czesanką - zwinięta na kanapie pod kocykiem lub przynajmniej z szyją opatuloną ogromniastym kominem. Mało to praktyczne? Może trochę, ale nie zwykłam przejmować się drobiazgami ;)

Nie będziecie więc chyba zdziwieni, że kiedy dostałam propozycję poprowadzenia przedświątecznych warsztatów czesankowych, zgodziłam się bez namysłu - bo wełnę uwielbiam nie tylko zaplatać, ale i dzielić się wiedzą, jak to robić.

Przedświąteczny weekend w poznańskim KingCross Marcelin to było prawdziwe szaleństwo - dwa dni warsztatów, pięć niesamowitych i pełnych entuzjazmu grup, dziesiątki kilogramów wełny, 75 (!!!) wyplecionych pledów, poduszek i kominów - po prostu WOW!

Arm knitting to technika pozwalająca na zaplatanie wełny czesankowej - czy podobnych do niej ekstremalnie grubych "włóczek", jak np. słynne Ohhio - bez użycia jakiegokolwiek narzędzia - tworzymy wyłącznie z użyciem własnych rąk. Zdradzę Wam sekret - to o wiele prostsze, niż druty czy szydełko i ma ogromny plus - robi się o wiele szybciej :) 


Podczas warsztatów uczestnicy mieli możliwość stworzenia klasycznego pledu, okrągłej poduszki bądź ciepłego zimowego komina - zainteresowanie było olbrzymie, a ilość chętnych przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

Poniżej krótka relacja - jeśli marzycie o mięciutkim czesankowym pledzie lub pełnej uroku poduszce, warto wziąć udział w tego typu przyspieszonym kursie :)













Podobają Wam się tego typu wełniane przedmioty?

A może sami je wyplatacie i stanowią stały wystrój Waszych domów?




Pufa w stylu boho z recyklingowych chodniczków.

$
0
0
Rośliny i kolory - tylko i aż tyle potrzebuję, by w jakimś wnętrzu czuć się dobrze. Jeśli dodamy do tego hołdowanie miłości do wszelkiej maści staroci i przedkładanie wygody nad dizajny - łatwo otrzymamy obraz DOMU idealnego - przynajmniej w moich oczach.

Myślę, że bez względu na metraż, na jakim funkcjonujemy - każdy członek rodziny powinien mieć jakieś miejsce, choćby mały kącik tylko dla siebie. Przyznam, że sama mam ich kilka - urok dużego mieszkania jest nie do przecenienia. 

Jakiś czas temu przeniosłam wyszperany na starociach fotel do salonu - świetnie wpasował się między moje kwiaty, a ja zyskałam idealne miejsce do czytania:)

Właściwie długo mi tu czegoś brakowało - podnóżka lub innej formy oparcia dla nóg...

Swoistą pustkę udało mi się wypełnić małym projektem DIY - bajecznie kolorową pufą w stylu boho.

Podstawa to nic innego jak... kawałek materaca;) W listopadzie dostałam go wraz z zaproszeniem JYSK na event poświęcony doborowi idealnego materaca - TU (klik) znajdziecie relację z tego wydarzenia. Sam materac - już pełnowymiarowy - wspaniale służy nam już trzeci miesiąc, a szczególnie dobrze sprawdził się podczas tegorocznego zimowego chorowania. 

Zastanawialiście się kiedyś, jak Wasze materace wyglądają od wewnątrz? Ja już wiem ;)

Ale wróćmy do mojej pufy. Bazę miałam, gorzej było z wyborem odpowiedniego materiału na wierzch. Zależało mi na czymś niebanalnym - i tu znów w sukurs przyszedł JYSK i dywaniki DVERGMAURE - są niewielkie (45 x 80 cm), bajecznie kolorowe, recyklingowe - bo tkane ze ścinków i co najlepsze - choć podobne, to jednak każdy z nich jest nieco inny. Mnie urzekły, ale też od razu wiedziałam, że nie będą służyć w swej pierwotnej roli;)


W pufie, która widzicie na zdjęciach najlepsze jest to, że może powstać praktycznie bez szycia. Serio;)

Pierwszym etapem było wymyślenie, jak najlepiej zrobić z chodniczków swoisty "pokrowiec":

Szybko odkryłam, że najlepiej wyglądają układające się pionowo paski. Ponieważ długość boku mojej bazy to 40 cm, łatwo było obliczyć, że obejdzie się bez cięcia - dwa dywaniki to akurat 160 cm.

Można je ze sobą zszyć, ale można też skorzystać z prostszego sposobu, mianowicie związać je frędzlami;) Najpierw jednak rozplątałam każdy z supłów, w które zebrane były pęczki osnowy.


Wiązanie poszło szybko i sprawnie - ważne, by jak najmocniej zaciskać powstające połączenie.

Miejsce łączenia jest praktycznie niewidoczne:


Kiedy związałam oba dywaniki z dwóch stron - wywinęłam całość tak, by frędzle schowały się do środka.

Później przyszedł moment decyzji, jak powinna wyglądać góra...


Mi podoba się widoczne na zdjęciach łączenie "na kopertę", ale Marcin miał spore wątpliwości, dlatego też stworzyłam drugą wersję - wymagającą użycia jeszcze jednego chodniczka - pokażę ją, kiedy tylko zdołam zrobić zdjęcia.

Złożone chodniczki przeszyłam ściegiem krytym, choć wystarczy dobrze pokombinować i wszystko od środka można... związać dodatkowymi sznurkami :)

Tak gotowa pufa prezentuje się w moim zielonym kąciku:

Kolory, rośliny i DIY - wszystko w jednym miejscu :)

Rolę stoliczka pełni taboret w stylu boho -  jeden z moich ulubionych kolorowych projektów - poszczególne etapy jego stylizacji znajdziecie TU (klik).


Jak ocenicie całość?

Przemawia do Was taki styl czy może raczej to zupełnie nie Wasza bajka?

P. S. Bajecznie kolorowy lampion to zeszłoroczny projekt - lubię go tak bardzo, że wciąż przenoszę z miejsca na miejsce - w wielu wygląda idealnie :)




Wiosenny mini ogródek w szkle.

$
0
0
Nareszcie jest!!!

W tym roku czekałam na wiosnę jak na zbawienie - szaro-bura zima mocno mi dopiekła, a choróbska długo nie chciały odpuścić.

Niemal od miesiąca zbierałam nie tylko siły, ale i pomysły - na remont salonu, ciekawe projekty do domu i wielkanocne inspiracje. Nazbierało się ich sporo, tym bardziej, że w międzyczasie wzięłam udział nie tylko w Igrzyskach DIY, ale i odwiedziłam targi - Meble Polska, Home Decor i Arena Design. 

W pierwszy dzień wiosny przychodzę do Was z prostą, ale myślę, że bardzo efektowną, kompozycją w szkle - to adekwatna do pory roku wersja lasu w słoiku - z szafirkami w roli głównej i dodatkiem młodych brzozowych gałązek.

Prosta do wykonania, naturalna i bez sztucznych ozdóbek, sprawdzi się nie tylko jako wiosenna dekoracja, ale także - z dodatkiem np. przepiórczych jajeczek czy perliczych piórek - będzie świetnym elementem wielkanocnej aranżacji.

Wiosenny ogród w szkle - czego potrzebujemy?
* szklane naczynie - duży słój, wazon, bombonierka

* doniczka wiosennych kwiatów - u mnie to szafirki, możecie tez użyć hiacyntów, narcyzów, żonkili czy tulipanów

* keramzyt

* grys 

* chrobotek reniferowy

* wianuszek z wierzbowych gałązek

Na dno szklanego naczynia wsypujemy keramzyt - około 5 centymetrów.

Roślinę delikatnie wyciągamy z plastikowej osłonki - tak, by nie połamać korzeni.

Umieszczamy ją w głęboko w keramzycie - cykl kwitnienia kwiatów cebulowych jest dość krótki, więc roślinie wystarczy ta ziemia, w której ją kupiliśmy.

Dookoła rośliny wsypujemy grys lub gruby żwirek - tak, by nie przykrywał cebulek.


Dookoła cebulek umieszczamy chrobotek - mniej więcej w kształt półkola.


Z brzozowych giętkich gałązek robimy mały wianuszek - o średnicy nieco mniejszej niż średnica naszego szklanego naczynia.

Wianuszek wkładamy do słoja - u mnie najlepiej wygląda ułożony nieco pod skosem.

Jako dodatkową dekorację wykorzystałam kawałki brzozowej kory:

W roli dekoracji - zwłaszcza w okresie wielkanocnym, świetnie sprawdza się pisanki, przepiórcze jajeczka, piórka (np. perliczki) - według mnie najpiękniej prezentują się własne takie naturalne elementy, choć oczywiście jedyne ograniczenie to Wasza wyobraźnia.
Na koniec wystarczy podlać nasz mini ogródek - keramzyt zapewni odpowiedni drenaż.

Tak prezentuje się całość:

Na moim instagramowym stories znajdziecie filmik, na którym pokazuję wszystko krok po kroku  - i mówię przy tym więcej, niż przez ostatnie trzy lata "instagramowania" razem wzięte ;)

Kiedy szafirki przekwitną - z cebulkami wystarczy postąpić dokładnie tak samo, jak z hiacyntami - tu opisuję krok po kroku, co zrobić, kiedy przekwitnie hiacynt.


Półeczka z tamborków i patyczków do lodów.

$
0
0
W życiu każdego roślinomaniaka przychodzi taki moment, w którym powoli zaczyna mu brakować miejsca na jego zielone skarby.

U nas co prawda nasycenie roślin na metr kwadratowy wciąż oscyluje wokół rozsądnych wartości, niemniej wiosna przyszłam, a zielenina mnoży się jak szalona, więc wolę być przygotowana;)

Znacie mnie - nie lubię banalnych rozwiązań. Tym razem także postanowiłam stworzyć coś wyjątkowego - okrągłą półeczkę, która wpasowałaby się w naszą ścienną galerię z tamborków. I właśnie z nich postanowiłam ją zrobić :)
Powyżej widzicie moje przymiarki do tego, która roślina najlepiej się tam wpasuje. Poprosiłam Was o pomoc na instagramie - w sondzie na instastories długo prowadził scindapsus, ale ostatecznie niewiele brakowało do remisu - 45% głosujących postawiło na humatę tyermanii.

Jeden i drugi wybór dość mocno przysłaniają dzisiejszą gwiazdę, więc proszę bardzo, oto ona:
Konstrukcja jest prosta, a całość - wbrew pozorom - stabilna i wytrzymała.


Czego potrzebujemy do zrobienia takiej półeczki?

dwóch jednakowych bambusowych tamborków - u mnie o średnicy 25 cm

długich prostych patyczków do lodów (lub patyczków lekarskich) - ja zużyłam 27 sztuk

Zaczynamy od rozkręcenia śrubki w zewnętrznej części tamborka - między zewnętrzną i wewnętrzną częścią musi powstać szczelina, w którą będziemy wkładać patyczki:

Nie przejmujcie się, jeśli na tym etapie patyczki mają problem z utrzymaniem pionu - wystarczy odrobinę dokręcić śrubkę.

Patyczki układamy na powierzchni odpowiadającej 1/3-1/2 obwodu tamborka:

Teraz czas na najtrudniejszy moment - nałożenie drugiego tamborka. Zaczynamy od rozłożenia obu części...

...po czym zewnętrzną część "nakładamy" na patyczki:

Stawiamy nasze tamborki w pokazany poniżej sposób (na stories w wyróżnionych relacjach znajdziecie pokazujący to bardzo dokładnie film) i do środka wkładamy wewnętrzną część drugiego tamborka.

Kładziemy naszą półeczkę na płasko i mocno dociskając do blatu - przesuwamy tamborek do samego końca patyczków - najpierw z jednej, później z drugiej strony.

Tak wygląda gotowa i już zawieszona półeczka:
Tu jeszcze dodam kilka słów w stylu "nie róbcie tego w domu";)
O co chodzi?
U mnie cała galeria tamborków wisi od niemal dwóch lat na ściennych haczykach Tesa - są genialne, a ja bardzo sobie chwalę ich wytrzymałość. Jednak - co zresztą widać na zdjęciu, powierzchnia, na której są przyklejone - nie jest gładka. Co prawda każdy z haczyków przyklejałam w płaskich miejscach struktury, ale jednak nie jest to rozwiązanie zalecane przez producenta, który mówi o konieczności przyklejania haczyków na gładkiej powierzchni. Ponieważ więc nie chcę mieć na sumieniu Waszych doniczek - i nie tylko ich - zalecam Wam nie brać ze mnie przykładu i swoje półeczki zawieszać zgodnie z regułami sztuki, najlepiej na solidnym kołku ;)

Poniżej - moja półeczka zarówno ze scindapsusem, jak i humatą:




Która wersja bardziej Wam się podoba?

Tu natomiast uchylam rąbka tajemnicy i chwalę się kolejnym projektem, który powstał z tamborków i patyczków - abażurem do sypialnianej lampki. Chcecie zobaczyć go na blogu?



Jak zrobić doniczkę z betonu? Wersja geometryczna.

$
0
0
Kiedy Twój dom powoli (albo i błyskawicznie ;) zamienia się w prawdziwą miejską dżunglę, masz do czynienia z najróżniejszymi doniczkami.

Sama najczęściej wybieram te z terakoty - mam wrażenie, że moim roślinom najlepiej się w nich żyje.

Czasem jednak nawet ja pragnę małej odmiany czy zwyczajnie czegoś wizualnie nowego. Plastik i wszelkie tworzywa sztuczne odpadają - nie lubię i już. Jednak beton to już zupełnie inna bajka.

W czasach "sprzed bloga" - trochę już odległych - robiliśmy z tatą wielkie betonowe donice do ogrodu - ogromne wiadro, beton i metalowe pręty dla wzmocnienia, w środek mniejsze wiadro i kamienie dla obciążenia. A potem już tylko czekanie 3-4 dni aż wszystko na dobre skamienieje.

Tym razem postanowiłam pobawić się w mniejsza wersję, ale w nieco mniej standardowym kształcie i tak powstała moja pierwsza geometryczna doniczka.


Betonowa doniczka - czego potrzebujemy?

beton lub jak u mnie - wylewka betonowa -> do kupienia w każdym markecie budowlanym

woda - używam letniej, szybciej wiąże

miska - lub inny pojemnik do mieszania zaprawy

rękawice robocze - przyznaję się, czasem o nich zapominam, ale Wy starajcie się pamiętać

folia do zabezpieczenia powierzchni roboczej - wystarczy duży rozcięty worek

coś do mieszania - stara łyżka, szpatułka etc.

forma x 2 - u mnie bazowa forma, nadająca kształt przyszłej doniczce, to geometryczna osłonka z obi, kupiona bodajże za 5 zł, można jej później wielokrotnie używać, natomiast wewnętrzna to pudełko po lodach

olej parafinowy/wazelina - coś "poślizgowego", czym posmarujemy formę, dzięki czemu łatwiej wyciągniemy ze środka gotową doniczkę. Często radzę sobie bez niego, ale naprawdę ułatwia pracę

 Zaczynamy od zabezpieczenia powierzchni roboczej folią i przygotowania naczynia, w którym będziemy mieszać beton.

Do miski wsypujemy beton - trzymajmy się zawsze proporcji podanych na opakowaniu.

 Wlewamy wodę i mieszamy:

Gotową masę przekładamy do formy (uprzednio posmarowanej olejem parafinowym) - na początek mniej więcej do 1/3 wysokości:


Do środka wkładamy mniejszą formę - na tyle głęboko, by na spodzie była między nimi mniej więcej dwucentymetrowa warstwa - to będzie grubość dna naszej przyszłej doniczki. W razie potrzeby dokładamy więcej masy betonowej.

Do środka wlewamy wodę - posłuży jako obciążenie.
 Odstawiamy całość na kilka godzin - u mnie były to około 24 godziny.

Po wyjęciu doniczki z formy, odstawiamy ją do wyschnięcia - u mnie cały proces trwał dwa dni.



 Kiedy doniczka wyschnie - możemy ją pomalować - czego potrzebujemy?

betonowa doniczka

różowa taśma Tesa Taśma mararska Perfect

pędzel - płaski lub gąbkowy

farba - kazeinowa, kredowa lub akrylowa - u mnie farba kazeinowa Liberon w kolorze antracytowa czerń

 Za pomocą taśmy malarskiej wyznaczamy na doniczce powierzchnię, którą chcemy pomalować:

Pokrywamy ją farbą - farba kazeinowa Liberon świetnie kryje - nawet pomimo porowatej struktury betonu, dlatego wystarczyła jedna warstwa.

Taśma malarska Tesa to najlepszy tego typu produkt na rynku - nic nie podcieka pod spód, dlatego wzór, który powstaje jest wyraźny, z ostro zaznaczonymi krawędziami. Ponieważ farba na betonie schnie błyskawicznie, już po 2-3 minutach możemy odkleić taśmę...

...i przystąpić do obklejenia i malowania kolejnego elementu.

I gotowe - przed wsadzeniem do naszej doniczki roślin, koniecznie wsypmy na spód warstwę drenażu - keramzytu lub kamyczków.
Jak Wam się podoba?

Macie w swoich domach podobne lub inne własnoręcznie wykonane doniczki?


Betonowe mini doniczki vel jajeczniki - jak zrobić i pomalować.

$
0
0
Ostatnio pokazywałam Wam, jak zrobić geometryczną doniczkę z betonu. Beton na pewno jeszcze wielokrotnie pojawi się w moich projektach, bo dosłownie odkrywam go na nowo. 

Na fali tej fascynacji powstały wysokie mini doniczki, które idealnie pasują nie tylko do sukulentów czy rojników, ale świetnie sprawdzą się również w roli... 

 ...jajeczników czy jak kto woli - kieliszków do jajek ;)

Czego potrzebujemy?

"Składniki" są takie jak przy geometrycznej doniczce:

beton lub jak u mnie - wylewka betonowa -> do kupienia w każdym markecie budowlanym

woda - używam letniej, szybciej wiąże

miska - lub inny pojemnik do mieszania zaprawy

rękawice robocze - przyznaję się, czasem o nich zapominam, ale Wy starajcie się pamiętać

folia do zabezpieczenia powierzchni roboczej - wystarczy duży rozcięty worek

coś do mieszania - stara łyżka, szpatułka etc.

forma x 2 - u mnie bazowa forma, nadająca kształt przyszłej doniczce, to plastikowe kubki po kawie, natomiast środek - duża nakrętka od płynu do płukania

olej parafinowy/wazelina - coś "poślizgowego", czym posmarujemy formę, dzięki czemu łatwiej wyciągniemy ze środka gotową doniczkę. Często radzę sobie bez niego, ale naprawdę ułatwia pracę

Wsypujemy betonową mieszankę do miski:

Dodajemy wodę - w ilości według zaleceń producenta z opakowania betonu - i mieszamy:

Formy, w których robimy doniczki, warto posmarować olejem silikonowym:

Nakładamy gotowa mieszankę do wysokości 2/3 - 3/4 kubków:

Do środka wkładamy mniejsze formy - najlepiej je także nasmarować:

W środku obciążamy je kamyczkami:

Kiedy beton stwardnieje (dajmy mu około 24-48 godzin), wyjmujemy gotowe doniczki z foremek:

W razie potrzeby, nierówne brzegi łatwo wyrównamy, szlifując papierem ściernym lub pilniczkiem do paznokci:

Na koniec - najprzyjemniejsza część, czyli dekorowanie:


Zaczynamy od określenia, jaki wzór chcemy uzyskać - ja postanowiłam postawić na prostotę, w czym pomogła mi moja ulubiona różowa taśma Tesa. Wyznaczamy nią miejsce, które chcemy pomalować:


Do malowania użyłam metalicznej miedzianej farby Liberon - pamiętajcie, że trzeba ją często mieszać, bo pigment opada na dno!


Farba schnie błyskawicznie, więc już po kilku minutach można odkleić taśmę:


Na jednej z doniczek postanowiłam zaszaleć i stworzyć wzór liścia paproci - wyszło mi średnio, ale frajda była ogromna ;)


Wykonanie tych doniczko-jajeczników okazało się proste i przyjemne, a efekt uznaję za zdecydowanie zadowalający:)

A jak podoba się Wam?

Wolicie je jako kieliszki do jajek czy mini doniczki?





Nie tylko na plażę - idealne meble i dodatki na taras i do ogrodu.

$
0
0
Nie przesadzę, jeśli powiem, że jestem wierną fanką wnętrzarskich dodatków marki Jysk - co zresztą pokazuję Wam już od trzech lat :) 

Z przyjemnością też biorę co roku udział w prezentacjach nowych kolekcji, a później dzielę się z Wami wrażeniami. Tak było i teraz, choć tym razem zmieniło się miejsce - wywiało mnie - dosłownie! - aż do Sopotu, gdzie we wnętrzu Restauracji Małe Molo i na leżącej przy niej plaży miałam nie tylko okazję zachwycić się kolekcją mebli i dodatków dedykowanych ogrodom, tarasom i balkonom, ale i wziąć udział w warsztatach fotograficznych.

Podejrzewam, że żadne inne miejsce nie byłoby w stanie tak jak plaża pokazać całego potencjału produktów z najnowszej kolekcji. Nie bez znaczenia jest też fakt, że pogoda - mimo raczej kapryśnej jak na maj aury - była dla nas wyjątkowo łaskawa i mimo silnego wiatru - mogliśmy też liczyć na słońce.

 Meble i dodatki zaprojektowano tak, by nie uległy uszkodzeniu wskutek warunków atmosferycznych, przy jednoczesnej trosce o wygodę użytkowników i wysoką estetykę wykonania.

 Stylistycznie wciąż pozostajemy w duchu skandynawskiego designu, ale - co mnie bardzo cieszy - bardzo wyraźne są akcenty boho.

 Jest też nie lata gratka dla miłośników geometrycznych form i mocnych kolorów - kolekcja krzeseł Uberrup.

 Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na donice Fluga - wykonane z włókna glinianego w optyce betonu.

 Na uwagę zasługuje też seria Bamle w całości wykonana z rattanu - ławka to świetna propozycja na małe balkony, których właściciele nie chcieliby rezygnować z ich funkcji wypoczynkowej.



 Poniższą drabinkę oglądałam już dwukrotnie podczas zakupów i choć dotąd się powstrzymywałam - chyba w końcu się na nią skuszę :)


 Lampy, latarnie i lampiony to moja kolejna słabość - zobaczcie, jak wspaniale się prezentują:



 Gdybyście mieli wątpliwości, czy makramy nie są passe - Jysk mówi zdecydowane NIE takim teoriom ;)

 Poduszki, kosze i koce to także obowiązkowy element każdej dobrze zaaranżowanej przestrzeni - tak w domu, jak i na zewnątrz :)


 Na koniec zdradzę Wam sekret - od lat marzyłam o trafieniu na plaży na starą łódź. Po co? Choćby po to, by móc zrobić jej kilka zdjęć i fantazjować, że może kiedyś będę taką miała we własnym ogrodzie:)

 Co prawda na razie muszą wystarczyć mi zdjęcia, ale teraz tym bardziej mam do czego wzdychać ;)

Ja jestem zachwycona i zainspirowana - maj powoli się kończy i już cieszę się perspektywą leniwych godzin w ogrodzie i na balkonie. W tym roku aranżuję je nieco później, na co w dużym stopniu ma wpływ pogoda.

A jak to wygląda u Was?

Jesteście już przygotowani na wakacyjne leniuchowanie?

Morskie opowieści, czyli historia zamknięta w książce...

$
0
0
W Bałtyku zakochałam się już jako dorosła, a teraz staram się zaszczepić fascynację najmłodszym morzem świata Kornelii.

Och, można rozprawiać - mniej lub bardziej pogardliwie - o "parawaningu", sinicach czy tłoku - można, ale po co?

O niebo lepiej wsłuchać się w szum fal i traw na wydmach, wypatrywać spektaklu zmieniających się wciąż kolorów morskiej toni czy usiąść na brzegu i budować z dzieckiem (dla dziecka? jak dziecko? ;) zamki na piasku:)


Żyjąc szybko i pracując wciąż za dużo - czasem potrzebujemy uciec - choć na chwilę. Jestem romantyczką - jeden zachód słońca pozwala mi szybko naładować życiowe akumulatory :)

Ponoć przeciwieństwa się przyciągają...

I coś w tym jest - ja najlepiej odpoczywam w ciszy, Marcin potrzebuje silniejszych wrażeń ;)

Jednak plan na dziś to nie rozważanie naszych małżeńskich upodobań;)

Planując tegoroczne wakacje, postanowiłam też uporządkować zdjęcia z zeszłorocznych - niby jedenastomiesięczne opóźnienie to nie tragedia, ale uznałam, że warto byłoby w końcu się tym zająć ;)

Zdałam sobie też sprawę, że czas i technologia bardzo zmieniły moje podejście do zdjęć...

Nasz świat jest coraz bardziej cyfrowy i od dawna właśnie takie stały się zdjęcia. Robię ich dziesiątki niemal każdego dnia - to wszak tak proste, nie potrzebuję już nawet aparatu, uzbrojona w smartfon, który ma przecież wbudowane przynajmniej dwa - a później brak mi nawet czasu, by do nich wrócić. Gdy fotografia była analogowa, a utrwalanie wspomnień musiało się zmieści w 36 ujęciach - jakoś bardziej o nie dbaliśmy...

A teraz? Nie wyszło? Nie szkodzi, mam dwadzieścia innych. Ale kto by oglądał te dwadzieścia? Coraz rzadziej więc do nich wracamy - niekoniecznie z korzyścią dla naszych wspomnień.

Po części na fali tych jakże głębokich refleksji, postanowiłam, by i Kornela miała to, do czego ja sama tak lubię wracać - zdjęcia z dzieciństwa, które można dotknąć, nad którymi można usiąść wieczorem z rodzicami i na nowo przezywać każdy z cudownych letnich dni :)


Zeszłoroczne wakacje okazały się niezwykłym wyzwaniem - razem z nami pojechały nad morze dwie "przyszywane kuzynki" naszej dziewczynki, czyli duuuużo młodsze siostry mojej bratowej:) I wiecie co? Czym nas więcej - tym weselej;)

Motylarnia w Niechorzu - niby niewielka, ale zyskała uznanie w oczach dziewczyn - przyznam, że i w moich, choć niby nie przepadam za owadami, ale te kolory...



Aleja Zakochanych nieco mnie rozczarowała, ale grunt, że im się podobało ;)


Wbrew moim obawom, także w bajkowej chacie miło spędziłyśmy czas.

A największym hitem okazał się oczywiście Park Wieloryba ;)

 Zwiedzanie tym razem ograniczyliśmy do ruin kościółka w Trzęsaczu:

I mogłabym tak wrzucać coraz to nowe zdjęcia bez końca - na etapie przeglądania doliczyłam się niemal tysiąca ;) 


Oczywistym było, że wywoływanie wszystkich mija się z celem, chciałam też, by nie walały się później po katach, każde w innym miejscu. Jak więc je ogarnąć? W najprostszy możliwy sposób - tworząc z nich pełną wspomnień fotoksiążkę :)

Przyznam się Wam do czegoś - niewiele brakowało, by początkowy zapał szybko mi minął - mój komputer dogorywa, laptop to zombie, więc na myśl, o zgrywaniu - bo we wakacje korzystałam wyłącznie z aparatu w smartfonie - wszystkich zdjęć na któryś z nich, a  potem ściąganiu stosownego do stworzenia fotoksiążki programu i długim czekaniu na wgranie się wszystkich zdjęć - zaczęła cierpnąc mi skóra.

Dlatego tym bardziej zaskoczyła mnie dedykowana do tworzenia Cewe Fotoksiążki aplikacja :)

Za pomocą kilku kliknięć, spokojnie siedząc przy wieczornej herbacie, w kilka minut stworzyłam naszą własną książkę pełną wspomnień - nasze morskie opowieści.



Aplikacja jest bardzo intuicyjna i pozwala w  kilku prostych krokach znacząco wpłynąć na wielkość, wygląd czy ilość zdjęć, jakie chcemy umieścić w fotoksiążce - dowolność jest ogromna :)

Już na etapie wybierania zdjęć możemy zdecydować osobno o układzie każdej ze stron...

...szerokości i kolorze tła...
... czy dodać tekst - np. w celu opisu miejsc i sytuacji, które uwieczniliśmy na zdjęciach...

Nasze dziewczyny zgodnie uznały, że jeden egzemplarz to za mało i każda koniecznie musi mieć własny, czeka mnie więc ponowne zamówienie - ogromny plus to fakt, że gotowy projekt zapisuje się w aplikacji i bez problemu można później do niego wrócić.



Jak podoba się Wam taki powrót do korzeni i wywoływanie zdjęć jak za starych dobrych czasów?

Dbacie o to, by tym ulubionym fotografiom podarować papierowa wersję, czy zadowalacie się przeglądaniem fotek i wrzucaniem ich na instagram?

Jak podoba się Wam pomysł stworzenia Fotoksiążki?

Domowa uprawa bananowców + jak walczyć z przędziorkami.

$
0
0
Po dwóch klęskach - na długo zraziłam się do uprawy bananów - czy - jak nieco błędnie, ale często się je nazywa - "bananowców" - w domu.

Niemal półtora roku temu od niechcenia wrzuciłam do koszyka - w tesco!-  paczkę nasion musa dwarf cavendish - bananowca karłowatego. Przeleżały w domu prawie miesiąc, po czym postanowiłam dać im szansę.

Polskie blogi i fora nie okazały się zbyt pomocne, zaczęłam więc przeczesywać amerykańskie. Uzbrojona w mniej lub bardziej enigmatyczne porady, zabrałam się do pracy. 

Najpierw jednak kilka słów o bananach - pomimo osiągania imponujących rozmiarów - 5, 10, a nawet 15 i więcej metrów wysokości - nie są drzewami, lecz bylinami. Nie mają właściwego pnia, lecz kłodzinę - pień pozorny, który tworzą pochewki liści (u niektórych odmian długość pojedynczego liścia to 4-5 metrów, a szerokość dochodzi do metra). Cała duża część naziemna rośliny obumiera po owocowaniu, z części podziemnej - kłącza, wyrastają nowe rośliny.

To zdjęcia z jednej z naszych ostatnich wycieczek - zgadniecie, dokąd? ;)

Rozmnażanie bananowców jest szczególnie istotne z punktu widzenia ich domowej uprawy. Najlepszą drogą jest rozmnażanie wegetatywne, odbywające się przez podział kłącza - od rośliny macierzystej oddziela się sadzonkę/odszczepkę - pokażę Wam, jak to zrobić w dalszej części dzisiejszego wpisu.

Uprawa z nasion jest możliwa, ale to trudniejsza droga - dla mnie wręcz droga przez mękę;) Na początku nie wiedziałam z czego wynikały nie tylko moje niepowodzenia sprzed dwóch lat, ale i niedawne Marcina. Dopiero ostatnio wyczytałam, że malutkie nasionka - przypominające ziarenka maku, jakie można kupić u wielu polskich sprzedawców, to tzw. nasiona niepłodne - nic z nich nie wyrośnie. Wiem co mówię - łącznie wysialiśmy ich ponad 600 (słownie: sześćset) sztuk (od siedmiu sprzedawców) i pomimo zapewnienia idealnych, książkowych wręcz warunków - nie wzeszło ani jedno. Tym bardziej poczytuję sobie za łut szczęścia upolowanie tych właściwych w starym poczciwym markecie;)

Poniżej znajdziecie relację z mojej uwieńczonej sukcesem uprawy:) 

Bardzo twarde nasiona o średnicy około 10 milimetrów - całe pięć sztuk - delikatnie podszlifowałam kostką ścierną o gradacji 180, po czym zalałam ciepłą przegotowaną wodą i postawiłam przy południowym oknie - na 3 dni. Jedno wypłynęło od razu, cztery lekko napęczniały, wsadziłam je wiec do doniczek z ziemią do cytrusów - polecam Substral lub Compo Sana - na głębokość mniej więcej pół palca, każdą przykryłam sztywnym foliowym woreczkiem, który zdejmowałam na jakieś dwie godziny dziennie - w ten sposób utworzyłam warunki zbliżone do szklarniowych. Ziemię codziennie  obficie spryskiwałam.

I czekałam.

Czekałam 7 tygodni na pierwszy listek - wzeszło tylko jedno nasionko i to w sposób tak rachityczny i wątły, że nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei. Co ciekawe - jedynie ta doniczka nie miała otworu odpływowego, a jedynie warstwę keramzytu na spodzie - nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, u mnie być może miało.

Pożaliwszy się dziadkowi - to mój niekwestionowany autorytet w dziedzinie roślin - usłyszałam, żebym spróbowała podlać go... obornikiem. Kontrowersyjne, ale szybko pojawiły się dwa kolejne listki. Ponieważ zaczął mnie drażnić zapach, po kolejnych 6 tygodniach dosypałam mu ziemi i zaczęłam nawozić co 3-4 podlewanie, czyli raz na 3-4 dni - sypkim nawozem do róż (łyżeczka na litr wody).

Podlewałam go niewielką ilością wody praktycznie codziennie, stał na południowym oknie, a więc większość czasu w słońcu, codziennie go spryskiwałam, a w pobliżu pracował nawilżacz. Raz w tygodniu fundowałam mu intensywny prysznic, niestety wraz ze wzrostem ilości kamienia w wodzie,  na liściach szybko zaczęły pojawiać się białe ślady - średnio estetyczne, ale niegroźne dla rośliny.

Początkowo wypuszczał nowy liść mniej więcej raz na trzy tygodnie, nie zauważyłam, żeby coś się zmieniło w okresie jesienno-zimowym, więc i nie zmieniałam naszych codziennych zwyczajów. Liście od początku są dość kruche, ale to zapewne skutek ostrego nawożenia😉 Na wiosnę tempo wypuszczania nowych liści przyspieszyło - obecnie mamy mniej więcej jeden liść na tydzień, po drodze jednak zaliczamy kolejne ataki przędziorka (obecnie pozbyliśmy się go po raz trzeci) - tak się jakoś składa, że zwykle dziadostwa jest najwięcej na najstarszych, dolnych lisicach, a że młodych szybko przybywa - bez żalu je odcinam.

Po nowym roku, w styczniu 2019, banan-macierz;) wypuścił dwie pierwsze odnóżki, kilka dni później pojawił się zalążek trzeciej.

Później poszło już błyskawicznie, maluchy zaczęły bardzo szybko rosnąć, stopniowo zaczęłam więc próby z ich oddzielaniem.


Próby - muszę to przyznać - nie zawsze udane, jednak musa dwarf cavendish to odmiana tak płodna, że wciąż pojawiają się nowe odnóżki.


By zbytnio nie osłabiać rośliny matecznej - jednorazowo warto oddzielić tylko jedną sadzonkę - największą i z najbardziej rozbudowanym systemem korzeniowym.


Oddzielany maluch powinien być jak największy - wydaje mi się, że minimum to około 15 cm w części naziemnej, jednak czym większy, tym lepiej znosi rozsadzenie i mniej je odchorowuje.


Jeśli chodzi o samo rozdzielenie - wątpliwości budzi kwestia odcinać czy odrywać odnóżkę? Po wielu próbach stwierdzam, że najlepsze rezultaty i szybsza regeneracje zarówno sadzonki, jak i rośliny matecznej, daje najpierw delikatne rozluźnienie wszystkich korzeni, później rozdzielenie (mniej więcej) korzeni matka-dziecko, a potem BARDZO DELIKATNE oderwanie sadzonki, jak najbliżej pnia.


Oddzielonego w ten sposób malucha wsadzamy do wilgotnego podłoża, codziennie zraszamy i umiarkowanie podlewamy - banany potrzebują sporych ilości wody i wysokiej wilgotności powietrza.


Wspominałam Wam wcześniej o problemach z przędziorkiem - pojawiają się najczęściej, gdy wilgotność w pomieszczeniu jest zbyt niska, na zewnątrz panują wysokie temperatury, a roślina narażona jest na przeciągi.


Liście zaczynają robić się oklapłe, tracą kolor, żółkną, na brzegach podsychają i brązowieją. W ostatecznej diagnozie pomoże zajrzenie pod liście - obecność maleńkich pajęczynek, małych białych kropek czy mikroskopijnych brązowych lub czarnych przecinków - świadczy o ataku przędziorka.



Jak z nim walczyć?

Zaczynamy od odcięcia najbardziej zmasakrowanych liści i porządnego prysznica.


Potem letnią wodą z ludwikiem (polecam miętowy, ważne, by był to płyn z tych szklistych, bez balsamu), za pomocą małej gąbeczki, bardzo dokładnie myjemy CAŁĄ roślinę. Po zabiegu - całość dokładnie spłukujemy - podłoże w doniczce warto zabezpieczyć na czas prysznica folią.


W większości przypadków - to wystarczy. Jeśli jednak niekorzystne (opisane wyżej) warunki sprzyjające przędziorkowi się nie zmienią - należy się liczyć z nawrotami. Wtedy warto sięgnąć po "chemię", czyli gotowe produkty - polecam tu np. Agrecol Ortus lub Agrecol Silcol.



DOMOWA UPRAWA BANANÓW - PODSUMOWANIE:

Najskuteczniejsza forma rozmnażania - rozmnażanie wegetatywne, poprzez oddzielenie odnóżek. Przez nasiona - możliwe, ale szukać należy dużych nasion (te z allegro odpadają).

Wymagania glebowe - idealnie sprawdza się ziemia do cytrusów, choć ładnie rosną też w podłożu do palm i roślin zielonych.

Stanowisko - jak najjaśniejsze, u mnie najlepiej rosną w południowej loggii zaraz przy oknie - maja tam patelnię przez większą część dnia i kochają to.

Podlewanie - często i dość obficie - ziemia musi być stale wilgotna, doniczka powinna mieć odpływ - zapobiegnie to gniciu korzeni i rozwojowi choroby grzybowej.

Zraszanie - najlepiej 1-3 razy dziennie, świetnie sprawdza się postawienie w pobliżu nawilżacza powietrza.

Nawożenie - co 2-3 podlewanie, u mnie sprawdza się zarówno nawóz do róż, jak i ten do pomidorów, moje banany uwielbiają też biohumus S.O.S.

Największy szkodnik - przędziorek, pojawia się przy niskiej wilgotności powietrza, wysokich temperaturach na zewnątrz, niedostatecznym podlewaniu, braku zraszania, przeciągach.
Jeśli macie jakieś pytania - piszcie śmiało. Nie jestem ekspertem i się za niego nie uważam, ale jeśli będę mogła pomóc - z przyjemnością to zrobię :)




Tropical Island - wszystko, co musicie wiedzieć - w pigułce.

$
0
0
Dwa tygodnie temu postanowiliśmy skorzystać ze świeżo rozpoczętych wakacji Kornelii i urządzić sobie od dawna planowaną wycieczkę do niemieckiego Krausnick, a dokładniej - do wodnego parku rozrywki Tropical Island.


Nasza trójka ma zdecydowanie różne podejście do tego typu miejsc - Marcin uwielbia, czym więcej atrakcji i większe zjeżdżalnie - tym lepiej, Kornela - przepada za każdą formą spędzania czasu jednocześnie z nami obojgiem, a taplanie się w wodzie to jej żywioł, ja natomiast - cóż, pływać nie umiem, ale wodę - owszem, lubię, zwłaszcza ciepłą i w jacuzzi, poza tym ciekawa byłam tego stworzonego ludzką ręką lasu tropikalnego. Innymi słowy - jechaliśmy podekscytowani i pozytywnie nastawieni.

Tropical Island położone jest niecałe 60 kilometrów od Berlina, z Gorzowa mieliśmy do przejechania 200 kilometrów - dwie godziny w samochodzie to akurat tyle, by dziecko nie zdążyło się znudzić. Większa część trasy to autostrada, zatem droga mija szybko, końcowy zjazd jest dobrze oznaczony - na wypadek, gdyby wysiadł GPS;)

Resort Tropical Island pod wieloma względami jest "naj" - ze względu na imponującą kubaturę - ponad 5,5 mln m3 (360 metrów długości, 210 metrów szerokości, 107 metrów wysokości) - jest to największa samonośna konstrukcja świata, kopuła "wyspy" skrywa halę o powierzchni 66 tysięcy metrów kwadratowych, a w niej - nie tylko największy w Europie park rozrywki, ale i największy na świecie zadaszony/zamknięty las tropikalny. Od 2016 dla turystów dostępna jest także strefa zewnętrzna Amazonia, która wraz z halą tworzy ogromną powierzchnię ponad 100 tysięcy metrów kwadratowych.

Halę zbudowano na terenie dawnego lotniska wojskowego pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku - w zamyśle miała służyć jako miejsce produkcji sterowców. Inwestycja niestety nie powiodła się, halę wystawiono na sprzedaż - nowy inwestor w 2003 roku kupił halę z przyległym terenem z planem stworzenia w niej resortu wypoczynkowego Tropical Islands. Otwarcie nastąpiło w listopadzie 2004 roku.


Tyle tytułem wstępu;)

Teraz pora na garść praktycznych informacji - będzie ich sporo, ale mam nadzieję, że w wystarczająco przystępnej formie i że okażą się przydatne :)

Przyznam, że nie planowałam tego wpisu, zajęta zabawą nie robiłam więc tylu zdjęć, ile teraz by mi się przydało - przyznam, że każdą wolną chwile staramy się poświęcać sobie nawzajem i telefony idą wówczas niemal całkowicie w odstawkę.Albo inaczej - Na upartego wybrałabym coś z tego, co mam, ale okazuje się, że na rodzinnych selfie wyglądamy jak banda pajaców, ewentualnie zdjęcia robi Marcin i jest jeszcze gorzej ;) Mam jednak nadzieję, że wystarczy to, co mam - resztę możecie zobaczyć sami ;) 

ILE KOSZTUJE BILET WSTĘPU?


Wszystkie niżej wymienione bilety uprawniają do jednorazowego wejścia, co znaczy, że jeżeli po otrzymaniu opaski i przejściu przez bramkę na teren hali zorientujecie się, że np. kostiumy zostały w samochodzie i cofniecie się po nie - po powrocie za wstęp będziecie musieli zapłacić jeszcze raz.

Standardowe ceny biletów dziennych, obejmujące wstęp do Strefy Tropikalnej i Strefy Amazonia to 44 euro za bilet normalny i 35 euro - ulgowy . Jeśli chcemy korzystać także ze Strefy Saun - ceny to odpowiednio 49,50 i 41,50 euro. Jeśli nie wykupimy od razu biletu rozszerzonego, a postanowimy jednak skorzystać ze Strefy Saun - doliczona zostanie nam opłata w wysokości 14 euro za dorosłego i 8 euro za dziecko.

CZY DA SIĘ TANIEJ?

Oczywiście;)

Dzieci do lat pięciu wchodzą za darmo, podobnie osoby, które w dniu przyjazdu mają urodziny - konieczne jest okazanie dowodu tożsamości/paszportu.

BILETY KRÓTKIEGO POBYTU

Istnieje możliwość zakupu tańszych biletów krótkiego pobytu - porannych Strefa Tropikalna + Amazonia w cenie 14 i 12 euro oraz wieczornych do wszystkich trzech stref w cenie odpowiednio 27,50 i 17,50 euro.

BILET FAMILIJNY ONLINE
Do kupienia wyłącznie online, najpóźniej na dzień przed datą planowanego pobytu. Uprawnia do wstępu (Strefa Tropikalna + Amazonia) 2 dorosłe osoby oraz 1-4 dzieci w wieku 6-11 lat. Kosztuje w sezonie 139 euro, a poza nim (19.08.-2.10.) - 109 euro.

BILET BEST PRICE ONLINE
To bilety obejmujące ten sam zakres uprawnień, co bilet standardowy - wstęp do Strefy Tropikalnej i Amazonii oraz pobyt w godzinach 6:00-1:00 - jednak kupując je przez internet - najpóźniej na trzy dni przed data planowanego pobytu - zapłacimy za nie mniej - 39,50 euro za normalny i 29,50 za ulgowy (Strefa Tropikalna + Amazonia) lub 44 i 37 euro - za wstęp do wszystkich trzech stref. W przypadku tych biletów dostępność jest ograniczona, trzeba na bieżąco sprawdzać ja na stronie resortu.

W JAKICH GODZINACH JEST WAŻNY BILET?

Bilet jest ważny od godziny 6:00 rano do 1:00 w nocy następnego dnia - jeśli do tego czasu nie opuścimy resortu, zostanie nam naliczona opłata za kolejny dzień w wysokości 34,50 euro.

W JAKICH JĘZYKACH MÓWI OBSŁUGA?
CZY DAM SOBIE RADĘ MÓWIĄC WYŁĄCZNIE PO POLSKU?

Obsługa obiektu mówi po niemiecku i po angielsku, koleżanka opowiadała mi jednak, że podczas swojego pobytu trafiła także na kilka osób znających język polski. Wszystkie ważne informacje umieszczone są w wielu miejscach w formie pisemnej - w trzech językach: niemieckim, angielskim i polskim. Dlatego też, jeśli jedynym, co powstrzymuje Was przed wyjazdem jest bariera językowa - nie wahajcie się, poradzicie sobie bez problemu.

PRZYJECHALIŚMY NA MIEJSCE - I CO DALEJ?

Wokół hali znajduje się ogromnych rozmiarów parking - nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zabrakłoby na nim miejsc. Po zaparkowaniu należy udać się do wejścia, znajdującego się w środkowej części kopuły. Wejścia są dwa - po lewej dla gości nocujących, po prawej - dla wybierających bilety dziennego pobytu. Następnie należy skierować się do kas - wszystkie bilety zakupione wcześniej online należy wydrukować i okazać przy wejściu. 

Każdy gość otrzymuje opaskę przypominającą zegarek - stanowi ona nie tylko klucz do szafki w szatni, ale także środek płatniczy - za wszystkie wydatki - napoje, jedzenie, zakupy w sklepach, lot balonem, dodatkowe atrakcje w Strefie Tropino dla dzieci - płacimy zbliżeniowo właśnie z jej pomocą. Limit wydatków dla dziecka to 35 euro, dla dorosłego - 250 euro. Na terenie obiektu znajdują się czytniki, pozwalające w każdej chwili sprawdzić stan wydatków na każdej opasce. Przed opuszczeniem obiektu należy uregulować wszystkie płatności - gotówką w euro lub kartą kredytową.

W szatniach znajdują się przebieralnie, obok wejścia - toalety i prysznice.

JAK SIĘ UBRAĆ, CO ZE SOBĄ ZABRAĆ?

Temperatura w środku utrzymywana jest na poziomie 26 stopni, co przy wysokiej, sięgającej 60% wilgotności powietrza sprawia, że najlepsza będzie lekka, typowo letnia odzież. Temperatura wody to 28 stopni w Morzu Południowym i 32 stopnie w Lagunie - warto mieć też coś do otulenia się zaraz po wyjściu z niej.

Koniecznie zabierzcie:

* kostiumy kąpielowe
* ręczniki kąpielowe (można też za dodatkową opłatą wypożyczyć na miejscu), bambusowy otulacz, chusta;
* klapki (jeśli uwielbiacie chodzić boso - nie ma zakazu, ale część ścieżek to kamienna kostka, więc...);
* emulsję do opalania - tak! - po stronie Morza Południowego część stalowej konstrukcji zastąpiona jest specjalną folią przepuszczającą światło i tym samym promienie UV, poza tym - strefa Amazonia znajduje się na zewnątrz
* jeśli jedziecie z dziećmi - sugeruję zestaw zabawek do piasku, dmuchane kółko czy piłkę etc.
* jeśli jesteście rodzicami młodszych dzieci - możecie zabrać ich wózki lub wypożyczyć je na miejscu

JEDZENIE

Na terenie obiektu znajdują się liczne restauracje - każdy znajdzie coś dla siebie - są dania kuchni azjatyckiej, burgery, frytki i wszelkiej maści fast food, makarony, pizza, dania wegetariańskie.

Ceny?

Bardzo przystępne, jeśli weźmiemy poprawkę na to, że większość gości to osoby zarabiające w euro. Wiem, że część Polaków właśnie na nie narzeka najbardziej, ale naprawdę nie należą do kosmicznych (np. opcja "all you can eat" w azjatyckiej restauracji-bufecie Sawadee to koszt 19,90 euro dla dorosłego, 13,90 euro dla nastolatka i 8 euro dla młodszych dzieci - a wybór jest spory i smaczny, zestawy pasta kids - 7-10 euro, burger - 8-10 euro, frytki z chili con carne - 4,95 euro, pizza - około 8-12 euro, azjatyckie przystawki w pawilonie Bali - wszystko poniżej 10 euro, większość dań - w granicach 14-20 euro, piwo - 3,50-4 euro, kawa/herbata - 2-3 euro, mrożone jogurty "z automatu" - od 4,95 euro - okazały się absolutnym hitem, zwłaszcza dla Kornelii).

Obowiązuje zakaz wnoszenia swojego jedzenia i napojów - wyjątkiem jest to przeznaczone dla dzieci i osób ze specjalnymi potrzebami żywieniowymi - zakaz nie jest traktowany restrykcyjnie, nie ma żadnych kontroli i zauważyliśmy, że wiele osób przyjeżdża z własnym prowiantem - niemiecka rodzina wchodząca przed nami miała nim dosłownie wypchaną całą wielką torbę z Ikei, na plaży widok konsumpcji wprost z plecaka był czymś normalnym.

Sami - poza wodą, bez której nikt z nas nigdzie się nie rusza, mieliśmy tylko drobne przekąski dla Kornelii - zbożowe ciastka, jabłkowe chipsy i mini 7daysy - resztę kupiliśmy na miejscu.


ATRAKCJE

Tropical Island to wodny park rozrywki, zatem główne atrakcje są związane z zabawą w wodzie.

MORZE POŁUDNIOWE - zajmuje największy obszar, wzdłuż niego położona jest licząca 200 metrów piaszczysta plaża z mnóstwem leżaków. Właśnie nad nim znajduje się część kopuły z folią z ETFE, dzięki czemu w słoneczne dni można się tu w naturalny sposób opalać. na środku znajduje się statek piracki z małymi zjeżdżalniami dla dzieci, można się również zapisać na kurs nurkowania (dla dorosłych - 35 euro, dla dzieci - 30 euro). Dodatkowe atrakcje dla dzieci to pływanie dla syrenek, doskonalenie pływania i jazda na skuterze wodnym - cena każdej to 5 euro.




JUNGLE SPLASH - wodny park zabaw dla dzieci - raczej tych młodszych, zlokalizowany po lewej stronie Morza Południowego - do dyspozycji jest tu 8 ślizgawek od 1,65 do 10 m i liczne atrakcje w stylu wodnych pistoletów czy ścian wspinaczkowych.


WIEŻA Z CZTEREMA ZJEŻDŻALNIAMI - mała,ale szeroka familijna, czerwona do zjazdu ma pontonach, żółta - z największą liczbą zakrętasów i niebieska - najwyższa - wysoka na 27 metrów i pozwalająca osiągnąć prędkość zjazdu na poziomie 70km/h - za pierwszym razem nawet Marcinowi zrobiło się niedobrze, co nie przeszkodziło mu zjechać kolejne 10 razy - na niej nigdy nie ma kolejki ;)
Tu zdałam sobie sprawę, że niektóre zdjęcia naprawdę mają koszmarną jakość, ale ze swoim lękiem wysokości nie jestem w stanie wspinać się na najwyższe zjeżdżalnie, jesteśmy więc skazani na ujęcia z kamerki Marcina;)

LAGUNA - zdecydowanie mój nr 1! Ciepła woda - 32 stopnie!, wodospady, jacuzzi, podziemne ślizgawki, kanał ze sztucznymi falami - zrobiłyśmy w nim z Kornelą grubo ponad 100 okrążeń;) Wszystko w uroczej atmosferze balijskiej wioski.

AMAZONIA - zewnętrzna strefa pozwalająca na jeszcze więcej świetnej basenowej zabawy - familijne zjeżdżalnie, basen z wyznaczonymi torami, miejsce do gry w piłkę wodną, mniejsze i większe jacuzzi, familijne zjeżdżalnie, a nawet tor?/kanał? do surfingu.

SAUNY - jest ich osiem, każda utrzymana w innej stylistyce. Obowiązuje w nich nagość i zakaz robienia zdjęć - jedno i drugie restrykcyjnie przestrzegane. Ponieważ Kornelia wcześniej nie miała okazji spróbować saunowania,a na pierwszy raz zdecydowaliśmy się na pobyt jednodniowy - postanowiliśmy z nich nie korzystać.

LOT BALONEM - do wyboru jest tradycyjny balon z koszem (cena podstawowa, obejmująca lot jednej osoby dorosłej - 39 euro, każdy następny dorosły dopłaca 5 euro, dziecko do 14 lat - 2,50 euro. Limit to 230 kilogramów.) lub balon na linie, z siedziskiem przypominającym te z wyciągów narciarskich (cena za dorosłego - 15 ero, młodzież 15-19 lat - 12 euro, dzieci do lat 14 - 9 euro). Balon przez cały czas trzymany jest na linie przez pracownika obsługi,  który mając na sobie specjalna uprząż - przeciąga go po terenie całej hali.

MINIGOLF - 18 dołków i trasy o różnym stopniu trudności. Wypożyczenie sprzętu kosztuje 5 euro.

KLUB TROPINO - przypomina tradycyjne centra zabaw z różnymi możliwościami wspinaczki. Dodatkowe atrakcje to mini tor kartingowy (1 euro), zdalnie sterowane statki pirackie (1 euro), okrągłe, przypominające pontony samochodziki bumper cars (1,20 euro) czy hokej stołowy (1,20 euro) - niezbędne żetony należy kupić u obsługi restauracji Tropino - serwującej typowe dania dla dzieci w stylu nuggetsów z kurczaka.

LAS TROPIKALNY - żyje w nich stadko flamingów, bażanty spacerują alejkami, w namorzynach pływają żółwie i ostroszowce. Całość tworzy ponad 50 tysięcy roślin 600 gatunków - także tych, które często uprawiamy w naszych domach - scindapsusy, bananowce, monstery, kalatee, palmy i wiele innych. I pewnie uznacie mnie za dziwaka, ale właśnie ta część zrobiła na mnie największe wrażenie ;) W gąszczu ścieżek możecie też trafić do motylarni.








CZY JEDEN DZIEŃ WYSTARCZY?

Dużo tak naprawdę zależy od Was - my spędziliśmy na miejscu około 9-10 godzin i po upływie tego czasu czuliśmy się całkowicie "wybawieni" - zabawa w wodzie pochłania mnóstwo energii. Był to czas wystarczający zarówno na spokojny spacer po lesie tropikalnym, ogromną dawkę zabawy w Lagunie i Amazonii (Morze Południowe wydało się nam nieco nudne, a na Jungle Splash przez większą część tego dnia trwały prace konserwatorskie), wiele zjazdów Marcina, podczas gdy ja i Kornelia "płynęłyśmy z prądem rwącej rzeki, później niespieszny obiad z deserem, odpoczynek na plaży i kolejne godziny pluskania się w Lagunie. 

Jeden dzień to czas wystarczający na typowy park rozrywki, jeśli myślicie o znalezieniu czasu także na relaks i odpoczynek - minimum to jeden nocleg (w cenie noclegu, czy to w wiosce namiotowej, czy w bungalowie - macie wówczas dwa pełne dni pobytu i korzystania ze wszystkich - oprócz tych dodatkowo płatnych - atrakcji resortu).

Czy jesteśmy zadowoleni? Zdecydowanie tak - to był naprawdę przyjemnie spędzony dzień, na pewno będziemy chcieli tam wrócić, ale tym razem  rytmie slow.

KIEDY NAJLEPIEJ POJECHAĆ?

Myślę, że idealny będzie środek tygodnia - nam udało się dzięki temu uniknąć weekendowych tłumów. Wbrew obiegowym opiniom - nie spotkaliśmy tam zbyt wielu Polaków, dały się słyszeć zaledwie trzy rodziny z dziećmi. 

Kiedy jedziemy znowu?

Na pewno, gdy zrobi się zimno, choć ptaszki ćwierkają, że również jeszcze podczas tych wakacji;)

A może już tu byliście i pochwalicie się wrażeniami?


Parawan DIY z drzwi ażurowych.

$
0
0
Uwielbiam pomieszczenia pełne roślin i światła - firanom i zasłonom mówię stanowcze NIE - także z obawy o roztocza, która każe mi w jak największym stopniu rezygnować z tekstyliów, za roletami też raczej nie przepadam - tu odstrasza mnie nic innego jak nieestetyczne plastikowe mechanizmy.


Moja dżungla też w zasadzie to lubi, choć tegoroczne słońce okazało się za mocne dla części roślin w południowej loggii - dlatego Marcin skręcił mi sprytne, mobilne rozwiązanie - parawan z ażurowych frontów do szaf. Właściwie - miałam w planach zrobić go sama, ale czekał już gotowy, kiedy wróciłam z Sopotu. Spodobał mi się tak bardzo, że znalazłam mu kilka zastosowań - w efekcie sama już nie wiem, gdzie najlepiej się prezentuje ;)

Miejscem, dla którego został stworzony, są właśnie okolice południowego okna - myślę nad tym, czy nie zabejcować lub zaolejować go pod kolor blatów kuchennych - byłby ciemniejszy, jednak przeraża mnie nieco perspektywa walki z pędzelkiem i tymi wszystkimi szczelinami ;)

W przypadku parawanu wykonanego z gotowych ażurowych frontów - ciężko mówić o "projektowaniu", nie trzeba tu wielkiej myśli technicznej, wystarczy odrobina wyobraźni.



CZEGO POTRZEBUJEMY?

ażurowe fronty/drzwi Classen - do kupienia w różnych rozmiarach w marketach budowlanych - u mnie 3 sztuki w rozmiarze 394 x 2013 mm

zawiasy - 8 szt. - przy dwumetrowej wysokości frontów, każdą parę łączymy za pomocą 4 zawiasów

48 sztuk wkrętów do drewna

wkrętarka







Do czego wykorzystać parawan we współczesnym wnętrzu?

Pokazywałam Wam inny prawie dwa lata temu jako mobilną ściankę działową (KLIK), właśnie w tym poście znajdziecie też krótką historię parawanów. Już wtedy czułam, że może być świetnym rozwiązaniem dla naszej w połowie otwartej na salon kuchni. Bo kto z nas nie zna tego stanu, gdy goście przychodzą za wcześnie, a w kuchni jeszcze nie wszystko idealnie ogarnięte na ich przybycie? ;)

Dzięki parawanowi możemy ukryć wszystkie niewygodne czy niedyskretne szczegóły lub pokazać dokładnie tyle, ile chcemy - i ani odrobinę więcej.

Użycie ażurowych frontów nie tylko nadaje parawanowi lekkości, ale zapewnia też stałą cyrkulację powietrza - myślę, że będę chciała jeszcze kiedyś je wykorzystać, zwłaszcza, że w głowie powoli klaruje się już niewielki meblowy projekt, muszę tylko namówić do współpracy Marcina :)


A wracając do parawanu - myślicie, że nie tylko się sprawdza, ale i dobrze wygląda w tej roli?

Czy może lepiej pozostawić go wyłącznie w roli ochrony roślin przed słońcem?




Myślę, że taki parawan mógłby się też świetnie sprawdzić w garderobie, a w mniejszym wnętrzu - do wydzielenia takiego garderobianego kącika. Gdyby tak nasz parawan pobielić - mógłby całkiem nieźle wpasować się np. we wnętrza w stylu prowansalskim, prawda?

Choć gdy tak patrzę na naszą kuchnię, stwierdzam, że jednak wolę ją podziwiać w całej okazałości ;) A to mi uświadamia, że moje remontowe-kuchenne posty od grudnia czekają na dokończenie i publikację - wciąż jednak jest jeden element, który czeka na poprawki, a jakoś nie możemy się za nie zabrać. Już teraz mogę jednak zdradzić, że wybór kuchni Ikea był strzałem w dziesiątkę i sprawdza się w 100% :)

Jak i w czym przechowywać pieczywo?

$
0
0
Szacunek do chleba wyniosłam z domu jako element rodzinnej tradycji i uważam to za szalenie ważne, zwłaszcza w czasach rozbuchanej konsumpcji i przykrego marnowania żywności. Kiedy tylko mogę - staram się go sama piec w rzymskim garnku, choć z żalem przyznaję, że nie robię tego tak często, jak bym chciała, co skazuje nas na gotowe produkty - najróżniejszej jakości, bo czasem okazuje się, niestety, że samo czytanie składów nie wystarcza.

Własnoręcznie pieczony chleb przechowuje się łatwo - wystarczy owinąć w lnianą lub bawełnianą ściereczkę - i długo pozostaje świeży. Pieczywo kupione w sklepie starzeje się szybciej, a i smak już na drugi dzień pozostawia nieraz wiele do życzenia.

Czy odpowiednim przechowywaniem możemy wydłużyć świeżość i zachować walory smakowe pieczywa?

Oczywiście!

To, czego najbardziej powinniśmy się wystrzegać, to plastikowe worki, których używanie stwarza ryzyko szybszego pojawienia się pleśni. 

Co w takim razie zamiast nich?

Woreczki i torby z materiału - najlepiej lnu, który dzięki swym antybakteryjnym właściwościom najdłużej zachowuje świeżość pieczywa, głównie przez fakt "wyciągania" nadmiaru wilgoci, co uniemożliwia pleśnienie.

Inny sposób to po prostu owinięcie pieczywa czystą ściereczką czy serwetką - nie wiem, czy wiecie, ale w ten właśnie sposób dawniej przechowywano chleby. Zwłaszcza na wsiach piekło się je raz w tygodniu, cały proces najczęściej trwał dwa dni - piątek i sobotę, tak, by rodzina w niedzielę mogła cieszyć się smakiem świeżego pieczywa. Jeszcze kilka lat temu moja ciocia tak właśnie wypiekała wielkie kwadratowe bochny, a jej ściereczki przypominały małych rozmiarów prześcieradła;)

To jednak na wsi, a co z nami - mieszczuchami, w większości skazanymi na pieczywo ze sklepu?

Nowoczesne pojemniki na chleb  to szeroki wachlarz produktów, spośród których bez problemu wybierzemy chlebak idealny, który idealnie wpisze się w wystrój naszej kuchni. Swoja drogą - słowo "chlebak" jest pewnym uproszczeniem, pierwotnie oznaczało materiałową żołnierską torbę, w której trzymano prowiant - przede wszystkim chleb. W domach natomiast były chlebnice - szafki, czy wręcz szafy (pamiętajmy, że musiały pomieścić tygodniowy zapas pieczywa dla często dużej, wielopokoleniowej rodziny), w których spód i wierzch posiadały wycięte otwory dla lepszej cyrkulacji powietrza. Ot, taka ciekawostka;)

Obecnie w sklepach przeważają pojemniki na pieczywo wykonane z metalu lub wysokiej jakości tworzyw sztucznych, często wiekiem jest drewniana deska, służąca również do krojenia - spełnia nie tylko praktyczna funkcję, ale umożliwia też "oddychanie" znajdującego się wewnątrz pieczywa i minimalizuje ryzyko wystąpienia na nim pleśni.

Przyznam, że kiedy szukałam idealnego pojemnika dla nas, właśnie taki biały chlebak o prostej formie wpadł mi w oko - myślę, że ze względu na deskę:

Po namyśle jednak zdecydowałam się na czarną wersję - uznałam, że taki będzie idealnie komponował się z innymi kuchennymi elementami w takim kolorze - AGD, uchwytami szafek i metalowymi częściami kuchennej wyspy.

Deska - oprócz praktycznego uchwytu, z drugiej strony ma wyżłobione rowki, dzięki którym podczas krojenia okruszki nie rozsypują się po całym blacie - to niby drobiazg, ale jest dobrym rozwiązaniem.

Tu muszę się Wam pochwalić - w poprzedniej kuchni, tej sprzed remontu, na szafkach miałam prawdziwą wystawkę kuchennych utensyliów - noże w bloku, deski, młynki, pojemnik na przyprawy. Męczyło mnie to, ale w szafkach brakowało na wszystko miejsca. Teraz - większość rzeczy jest pochowana i jestem z tego bardzo zadowolona - blat w końcu spełnia swoją właściwą funkcję, przygotowując posiłki nie muszę niczego przesuwać, by zrobić miejsce na deskę. Całość też o wiele lepiej wygląda.
Tak, tak, wiem, że na pewno jesteście ciekawi, co dzieje się po bokach, zwłaszcza z prawej strony, ale cóż - ostatni element czeka tam na wykończenie - i wenę Marcina, której brak od grudnia, ale która ponoć jest już blisko ;)

Wracając zaś do pojemników na pieczywo - wybrałam kilka ciekawych pomysłów, które z pewnością Was zainspirują - to modele, nad którymi się zastanawiałam, wybierając ten idealny dla nas.

Prosta forma, praktyczny uchwyt przy pokrywie, ciepły odcień szarości - design, który sprawia, że pojemnik idealnie prezentowałby się nie tylko w kuchni:)

Pojemniki przywodzące mi na myśl amerykańskie lata pięćdziesiąte i ówczesne gospodynie domowe - jak dla mnie odrobinę zbyt retro, choć podejrzewam, że jeszcze 2-3 lata temu to właśnie byłby mój wybór.


Chlebak łączący w sobie funkcję przechowywania, serwowania i krojenia - piękny i funkcjonalny, ale dla nas odrobinę zbyt mały - chleb, który sama piekę niestety nie zmieściłby się w nim:

Model futurystyczny, kształtem zbliżony do bochenka chleba - ten z kolei uznałam za nieco zbyt nowoczesny dla nas, ale świetnie sprawdzi się w minimalistycznej kuchni i nada jej oryginalnego rysu:

Nad poniższym pojemnikiem intensywnie się zastanawiałam, przegrał jednak w moim prywatnym rankingu ze względu na zbyt ciepły odcień, choć przyznam, że forma bardzo mi się podoba:

A na koniec coś dla wielbicieli pieczywa chrupkiego - przyznam, że po raz pierwszy trafiłam na takie rozwiązanie dopiero niedawno i powaznie zastanawiam sie nad zakupem - po otwarciu szalenie irytuja mnie kartoniki, w których sprzedawane jest moje ulubione pieczywo, a jeszcze bardziej fakt, że po otwarciu błyskawicznie traci pierwotną chrupkość.

Udało mi się Was zainspirować? Może któryś z powyższych pojemników szczególnie wpadł Wam w oko?

Jakie rozwiązania do przechowywania pieczywa stosujecie u siebie?

Może - tak jak my przez długi czas - przechowujecie pieczywo włożone po prostu do szafki bądź kuchennej szuflady?

Czym kierujecie się przy wyborze idealnego chlebaka?



Czyste powietrze, czysty dom, czyste płuca.

Domowa uprawa awokado - jak wyhodować awokado z pestki.

$
0
0
Kiedy już zgłębiłam większość sekretów domowej uprawy bananów, przyszła kolej na awokado. Pojawia się w naszej kuchni często, jednak dotąd raczej po macoszemu traktowałam pestki - w najlepszym wypadku kiełkowałam i przekazywałam dalej, w najgorszym - mea maxima culpa! - trafiały do kosza. Dlaczego tak? Cóż, nie byłam przekonana, czy podobają mi się ich liście, bałam się też, czy będę w stanie stworzyć im odpowiednie warunki ;)

Awokado jest rośliną pochodzącą z ciepłych stref klimatycznych - pierwotnie z południowego Meksyku, później kolejno Ameryki Północnej, Srodkowej i Południowej. W naturze jest zimozielonym drzewem osiągającym wysokość do 24 metrów i mającym silnie rozgałęziony, gęsty pokrój. o jego uroku stanowią podłużne, skórzaste liście o długości sięgającej nawet 25 centymetrów.

Czy możliwa jest domowa uprawa awokado z pestki?

Oczywiście! 

Swietnie nadają się do tego pestki pochodzące z dostępnych w handlu owoców. Plusem jest niska cena i pozyskanie jej do wysadzenia niejako przy okazji, minusem to, że ciężko jest określić, na jaką odmianę trafiliśmy.


JAK DOPROWADZIĆ PESTKĘ AWOKADO DO KIEŁKOWANIA?

Możemy to zrobić na trzy sposoby - próbowałam wszystkich, dlatego poniżej podzielę się z Wami swoimi przemyśleniami. Każda ma swoje zalety i wady, sami musicie wybrać swoją ulubioną.


PRZYGOTOWANIE PESTKI DO KIEŁKOWANIA

Nie jest to skomplikowany proces ;) 

Pestkę wyjmujemy z awokado, gdy jest już lekko miękkie i oczyszczamy ją z miąższu - możemy to zrobić pod kranem z letnią wodą. 

W miarę możliwości - delikatnie ściągamy z niej brązową skórkę - najlepiej zacząć od dołu (od środka tej szerokiej części, nie spiczastego czubka). 


Jeśli jest to bardzo trudne - odpuszczamy, by nie uszkodzić pestki. Później postępujemy z nią według jednej z poniższych metod:

METODA NR 1 - KIEŁKOWANIE PESTKI NABITEJ NA WYKAŁACZKI.

Jest to chyba najpopularniejsza z metod, niemniej sama nieszczególnie za nią przepadam - w ten sposób wykiełkowało mi około 50% testowych pestek. 



Delikatnie wbijamy w pestkę 3-4 wykałaczki i na nich niejako zawieszamy pestkę nad naczyniem z wodą - ostrym końcem pestki ku górze - w taki sposób, by zanurzone pozostawało 2/3 pestki (na pewno minimum 1/2).

Jeśli mamy szczęście i pestka zacznie kiełkować - plusem tej metody są dość szybko widoczne efekty, które bez problemu możemy na każdym etapie obserwować.

Minusy to konieczność ciągłego pamiętania o dolewaniu wody, w razie potrzeby - wymienianiu jej na świeżą i utrzymywaniu odpowiedniego poziomu zanurzenia pestki.

Pestkę przesadzamy do ziemi w momencie, gdy jest już dobrze ukorzeniona, a z jej wnętrza zaczyna wyrastać pęd.


METODA NR 2 - WSADZENIE PESTKI BEZPOŚREDNIO DO ZIEMI.

To dla wielu najlepsza  metod - pestka kiełkuje od razu we właściwym środowisku, znika więc ryzyko odchorowania późniejszego przesadzenia z wody do ziemi. Roślina, która wyrasta z tak posadzonej pestki - jest już na starcie silniejsza od tych, które kiełkowały innymi metodami, widać to chociażby po widocznie grubszym pędzie. 
Minusem jest według mnie dłuższy czas kiełkowania - na efekty i wyłaniający się z ziemi pierwszy pęd trzeba nieraz czekać nawet 2-3 miesiące. W tym czasie konieczne jest ciągłe utrzymywanie wilgotnego podłoża w doniczce z pestką - ją samą wsadzamy na głębokość 2/3- 3/4 pestki, choć niektórzy twierdzą, że można całą pestkę przykryć ziemią. Pomocne przy tej metodzie jest zastosowanie mini szklarni i przykrywanie doniczki przecięta na pół plastikową butelką bądź słoikiem i codzienne wietrzenie.


METODA NR 3 - KIEŁKOWANIE W RĘCZNIKU PAPIEROWYM I WORECZKU STRUNOWYM.

Przyznam, że to moja ulubiona metoda i według mnie dająca nie tylko największe szanse powodzenia, ale też zapewniająca szybkie efekty, a przy tym najmniej absorbująca.

Oczyszczoną z miąższu i obraną z brązowej skórki pestkę (o ile dało się ją zdjęć - jeśli nie, wykonaj kolejne kroki, odwiń ręcznik po 24 h i wtedy jeszcze raz spróbuj zdjąć skórkę) zawijamy w kilka warstw ręcznika papierowego, namaczamy w letniej wodzie, lekko odciskamy i wkładamy do woreczka strunowego, który zamykamy. 



Wkładamy do szuflady lub szafki (albo innego ciepłego miejsca) i zapominamy o nim na minimum dwa tygodnie, ale nic się nie stanie, jeśli będą to cztery tygodnie. Po dwóch tygodniach możemy zajrzeć, czy coś się dzieje, czy pestka przypadkiem nie pleśnieje, ewentualnie sprawdzić, czy nie trzeba zmoczyć ręcznika. Po 4-5 tygodniach nasza pestka powinna nie tylko  delikatnie pękną i wypuścić korzeń, ale też zaczątki pędu (będzie widoczny w pękniętym wnętrzu pestki). 



Według mnie - idealny moment na przesadzenie pestki do ziemi to chwila, w której korzeń zaczyna się delikatnie rozgałęziać i ma minimum 4-5 cm, a na zewnątrz pestki zaczyna wyrastać pęd.


AWOKADO - WYMAGANIA GLEBOWE I STANOWISKOWE

Awokado cechuje palowy system korzeniowy, co oznacza, że składa się on z jednego korzenia głównego, rosnącego pionowo w dół oraz krótszych i cieńszych korzeni bocznych, rosnących ukośnie, których dalsze rozgałęzienia rozrastają się w różnych kierunkach. Taki typ systemu korzeniowego sprawia, że awokado potrzebuje dość wysokiej doniczki, sprawdzą się tu świetnie tak zwane donice palmówki. Jeśli doniczka będzie zbyt płytka - szybko dojdzie najpierw do zahamowania wzrostu, a później nawet obumierania całej rośliny. Ważne też, by na spodzie zadbać o warstwę drenażową w postaci keramzytu lub kamyczków. 

Idealnym podłożem do awokado będzie mieszanka torfowa, ziemia kompostowa lub nawet uniwersalna - ważne, by była przepuszczalna, dlatego mieszamy ją z piaskiem lub perlitem - proporcja ziemi do piasku/perlitu powinna wynosić od 3:1 do 2:1.

Awokado lubi stanowiska jasne i słoneczne - idealny będzie południowy parapet (ewentualnie południowo-zachodni/zachodni). W szczególnie słoneczne dni warto zadbać o rozproszenie ostrego światła np. gęstą firanką - wszystko po to, by nie doprowadzić do przepalenia liści. Latem świetnie radzi sobie na balkonie, tarasie bądź w ogrodzie. Najlepszą temperaturą do wzrostu jest 22-26 stopni.


AWOKADO - PODLEWANIE I NAWOŻENIE

To jedna z tych roślin, przy których uprawie niezbędne jest regularne podlewanie i utrzymywanie stale wilgotnego podłoża - latem może się okazać konieczne codzienne podlewanie, nie możemy jednak dopuścić do tego, by korzenie stały w wodzie - grozi to gniciem lub pojawieniem się choroby grzybowej.  Prawidłowemu wzrostowi sprzyja wysoka wilgotność powietrza, dlatego doniczkę z awokado dobrze jest postawić na wysypanej keramzytem podstawce z wodą lub np. ustawić w pobliżu włączony nawilżacz powietrza. Warto również często zraszać liście miękką, odstaną wodą - ta o wysokiej zawartości kamienia doprowadzi do powstania nieestetycznych plam na liściach, które dodatkowo mogą być pożywką dla bakterii.

Przez pierwsze 4-6 miesięcy roślina wszystkie niezbędne substancje odżywcze czerpie z pestki, zatem nie jest konieczne nawożenie. Po tym czasie możemy rozpocząć nawożenie mocno rozcieńczonym nawozem, np. biohumusem - raz na 2-3 tygodnie. 


AWOKADO - PRZYCINANIE

Awokado rośnie szybko, tworząc długi pęd. Aby zapewnić mu ładny, rozgałęziony pokrój, konieczne jest przycinanie rośliny - przyznam, że jeszcze ani razu się na to nie odważyłam, ale taki jest plan;) Cięcie powinno się wykonać 4-5 mm nad węzłem, czyli parą liści - usuwamy w ten sposób stożek wzrostu i pobudzamy położone niżej pączki śpiące.



Choć w zaprzyjaźnionych domach widywałam już dość sporych rozmiarów drzewka, żadne z nich nie kwitło, ani nie owocowało. Ponoć jest to możliwe po 6-8 latach, ale tylko przy zapewnieniu roślinie idealnych warunków. Czy uda się mi? To się okaże ;)

Niedawno udało mi się trafić na wyjątkową pestkę - nie tylko bardzo dużą, ale o wyjątkowej strukturze - od dwóch tygodni leży w woreczku zawinięta w ręcznik i nie dzieje się z nia absolutnie nic, ale mam nadzieję, że wyrośnie z niej coś niezwykłego.



Macie u siebie rosnące awokado?

Jak duże i od jak dawna?

A może mi uda się Was namówić do uprawy?























Viewing all 354 articles
Browse latest View live